Wszystko jest zawsze śmiertelnie niebezpieczne, mówi Meredith, kiedy meteorolog w telewizji gorączkowo opisuje śnieg padający wokół nas. Klęka na kanapie w salonie z twarzą przy zimnym oknie. Pod jej oddechem szyba pokrywa się parą. Jemy kanapki z indykiem i brie, bo nic innego nie ma w lodówce, a nikt nie przywiezie pizzy. Indyka rozumiem, ale twarda skórka brie nie ma smaku, a nigdy nie lubiłem tego lepkiego miękiszu. Powiedziałem jej o tym, co jadamy w domu, o suszonej rybie, którą naprawdę lubię, i flaczkach, które chowam pod krawędzią talerza, Meredith nieświadomie robi minę obrzydzenia, po czym dodaje nieprzekonujące: a no to chyba spoko. Jej rodzice mieli dziś wieczorem wrócić z Houston, ale rozentuzjazmowany meteorolog mówi, że zamknięto wszystkie lotniska, i na ekranie za nim pojawiają się pługi śnieżne czekające na pasie lotniska Reagana. Chcesz whiskey, pyta, po czym znika z pokoju. Wraca z butelką bursztynowego płynu i dolewa trochę do swojego kubka z czekoladą. Możesz zmieszać ją z czekoladą, nie zmienia w ogóle smaku. Pociąga łyk i kropla z jej kubka spada na obicie kanapy. Wciera ją w materiał i spogląda na mnie. Nie jestem pewien. Gdybyśmy mieszkali we Francji, mówi. Gdybyśmy mieszkali w Arabii Saudyjskiej, mówię. Nie piję, bo nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat i nie mam potrzeby picia. Koledzy z klasy opowiadają o tym, jak się urżnęli w weekend na imprezie u takiego czy innego, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Ryzyko jest zbyt duże, mówi OJ. Nie jesteś jak ci ludzie, mówi, oni mogą robić to, czego ty nie możesz. Nigdy nie pił, a jego koledzy go uwielbiali. Wybrali go przewodniczącym klasy. Był kapitanem drużyny piłkarskiej. Moi nauczyciele wciąż nazywają mnie jego imieniem. Sięgam po butelkę i wyjmuję korek. Przejeżdżam po nim palcem i dotykam ust. Alkohol najpierw piecze, potem robi się słodki, przypomina mi się, kiedy miałem cztery lata i ojciec zaprosił kolegów na oglądanie meczu nigeryjskiej drużyny w mistrzostwach świata. Zobaczyłem bezpańską szklankę z colą i wypiłem ją szybko duszkiem, zamierzałem się zmyć, zanim ktoś zauważy. To nie była tylko cola. Pieczenie z gardła zaczęło schodzić aż do żołądka. W ustach zrobiło mi się gorąco. Zaskomlałem i spróbowałem wypluć to, czego nie zdążyłem połknąć. Cały pokój zamarł. Twarz ojca zmieniła się w afrykańską maskę z przesadnie wielkimi oczami, nozdrzami i ustami. Rzucił się przez pokój, chwycił mnie za ramię i walnął w plecy otwartą dłonią. Dźwięk przełamał napięcie i sprawił, że przyjaciele ojca wybuchnęli głośnym śmiechem. Zaczęli tupać i klaskać. Zagłuszyło to wrzaski ojca, kto ci kazał tu przyjść i to wypić, hę, kiedy dociskał mnie do zlewu i garść za garścią poił na siłę wodą, aż mój żołądek nie mógł tego znieść. Biały zlew i cały blat zarzygałem wodnistą, brązową żółcią. Od tamtej pory nie tknąłem alkoholu.
Meredith wstaje, przeciąga się tak, że jej sweter się unosi, odsłaniając błyszczący kolczyk w pępku. Wyciąga do mnie rękę i mówi: chodź. Idę za nią do jej pokoju, na piętro, gdzie przez niski strop przestrzeń wydaje się jeszcze mniejsza, niż jest naprawdę. Światło latarni wpada przez wielkie okrągłe okno i szybko znika w zakamarkach i wąskich korytarzach. Meredith opada na łóżko pokryte białą kapą, która w popołudniowym świetle wygląda na pomarańczową. Słuchamy wiatru i uderzającego w dach marznącego śniegu, a drzewa za oknem kołyszą się w tę i we w tę, wydaje się nam, że cały pokój chwieje się niepewnie. Zakładam ramiona na piersi i masuję triceps przez rękaw. Wiele razy byłem już u niej w domu, ale nigdy nie tak późno i nigdy nie byliśmy tylko we dwoje. Wiem, że to marzenie każdego nastolatka, choćby tylko po to, żeby można było się poprzechwalać na przerwie, ale nie znoszę sposobu, w jaki moi koledzy rozmawiają o dziewczynach i seksie. Brzmią zachłannie i niewiarygodnie.
Niru? Meredith wymawia moje imię jak pytanie. Siedzi po turecku na łóżku, głowę ma przechyloną na bok, twarz w cieniu, ale ilekroć przeczesuje włosy, opuszki jej palców łapią światło. No, ej, możesz wejść, tu będziesz spał. Na parkiecie podwijam z zimna palce stóp, ale rozprostowuję je, kiedy staję na miękkim, ciepłym dywanie. Padam na kolana przy łóżku i kładę głowę niedaleko kolana Meredith. Jej dłonie błądzą tuż nad moim policzkiem i tężeje mi szczęka, potem nad plecami, potem nogami, wreszcie palcami u stóp, ale mnie nie dotyka. Dotykała mnie już tyle razy, miśki, piątki, psotne klapsy w trakcie biegania, ale czuję, że tym razem będzie inaczej. Nie dotyka mnie. Zamiast tego przerzuca włosy na drugie ramię i kładzie dłoń na swoim kolanie. Zamykam oczy. Dlaczego nie pocałowałeś mnie wtedy, w ogrodzie katedry, na balu z okazji rozpoczęcia roku, dlaczego mnie nie pocałowałeś, pyta.
Poszliśmy na bal razem, bo po prostu wiedzieliśmy, że pójdziemy razem, i na jakimś etapie między wywijaniem do Shake It Off i podskakiwaniem do Jumpman zostawiliśmy łomot muzyki, żeby poszukać ciszy w ogrodzie u stóp katedry. Kiedy szliśmy pod ramię przez trawnik, nie było widać księżyca, tylko garstkę gwiazd nad miastem. Ostrożnie, powiedziałem, bo wysokie obcasy, które miała do małej czarnej, tonęły w miękkiej trawie. Trzymałem ją za rękę, kiedy je zdejmowała, i ze splecionymi palcami przeszliśmy do altany otoczonej starannie uformowanymi kępami przywiędłej dzikiej trawy. Parę metrów od wejścia zobaczyliśmy dwie postaci w cieniu, zajęte pieszczotami, kompletnie nieświadome reszty świata. Meredith ujęła mnie pod ramię i po cichu wycofaliśmy się w stronę wyłożonych kamiennymi płytami ścieżek wijących się między krzewami róż i klombami polnych kwiatów.
To pani McConnell, zachichotała Meredith, kiedy zatrzymaliśmy się w kamiennym zakątku pod sękatymi gałęziami jakiegoś starodawnego iglaka. Jesień była ciepła, więc fontanny ciągle jeszcze bulgotały. Słońce z zaśniedziałej miedzi wypluwało wodę do niedużej sadzawki ogrodzonej występem, na który opuściła się Meredith. Pociągnęła mnie w dół, do siebie, i złożyła swoje nogi na moich, bo jak powiedziała, ma gołe uda, a kamień jest za zimny. Dla moich dłoni nie był. Wzięła moją marynarkę i zarzuciła ją sobie na ramiona. O mój Boże, powiedziała, ona totalnie się z nim lizała. Szukałem miejsca, gdzie mam położyć ręce. Sukienka nie miała ramiączek i wyglądała, jakby miała zaraz zsunąć się z piersi Meredith, ale ta nie zwracała na to uwagi albo nie przejmowała się tym ani trochę. Uśmiechnąłem się, żeby jakoś uśmierzyć tak doskonale widoczny na mojej twarzy palący żar wstydu. Meredith napięła mięśnie nóg. Jej oddech pachniał wiśniowymi lizakami, którymi samorząd uczniowski zapełnił wielkie kubły przed salą balową. Pamiętałem, że ciumkała lizaka, kiedy wychodziliśmy z budynku.
Po prostu połóż swoje usta na jej ustach, mówił Adam, to podstawy biologii. Wsunąłem dłoń do kieszeni, mając nadzieję, że Meredith nie zobaczy, jak sprawdzam, czy wszystkie moje części są na swoich miejscach. Nachyliła się bliżej, po czym odskoczyła, kiedy od muru obok odbił się dźwięk kroków. Najpierw zobaczyłem panią McConnell, a potem faceta za nią, trzymali się za ręce. Kiedy pani McConnell wysunęła głowę, opadła jej szczęka. O, hej, pani McConnell, odezwała się Meredith. Pod gołe nogi wsunęła sobie moją marynarkę. Wiecie, że nie wolno wam tu być tak późno, powiedziała pani McConnell. Wyzwoliła się z uchwytu swojego towarzysza i położyła ręce na biodrach, palce kierując w stronę pępka. Odwróciłem wzrok od przekrzywionych guzików jej bluzki i skierowałem go na ciemny mech w szparach między kamieniami. Pani McConnell szybko założyła ramiona na piersi. Powinniście wrócić do środka albo pójść do domu, powiedziała. Meredith wstała i pomachała palcem na dobranoc. Odetchnąłem.
Pocałujesz mnie teraz, pyta, kiedy jej palce przemierzają oddzielającą nas przestrzeń łóżka. Obejmuje dłońmi moją twarz i delikatnie odchyla mi głowę w tył. Okej, mówię i zamykam oczy. Jej spierzchnięte usta trą o moje. Jej oddech pachnie czekoladą i whiskey. Jej nos łaskocze mój. Biorę oddech i nagle czuję zapach jej całej, zalegającą we włosach wilgoć z naszej drogi przez śnieg, indyka i brie na opuszkach palców. Jej język szuka mojego.