Mijam teraz domy przy Szesnastej, ciche, lekko podświetlone w ciemnościach nocy. Kiedy rodzice po raz pierwszy przenieśli się do Waszyngtonu, rozważali zamieszkanie gdzieś tutaj, w jednym z tych nie bardzo drogich ceglanych domów, w otoczeniu innych czarnych twarzy, obok innych czarnych rodzin z czarnymi dziećmi chodzącymi do prywatnych szkół tego miasta. Moja matka miałaby bliżej do szpitala pediatrycznego, z którym podpisała umowę, a poza tym podobała się jej koncepcja większej, zżytej wspólnoty. Mój ojciec chciał jednak więcej przestrzeni i więcej prestiżu. Ojciec lubi mówić, że mieszka w tej samej okolicy co Ted Koppel. Lubi odosobnienie i dzielące posesje szlaki do jazdy konnej. Doprowadza mnie to do szału, bo rano muszę wstawać o wiele wcześniej, żeby na malowniczych jednopasmówkach być przed wszystkimi ślamazarami. Z tymi samymi ludźmi muszę walczyć o miejsce wieczorem, bo nie chce im się wracać do domu od razu po pracy. Ale o tej porze mogę nadrabiać czas, pędząc na odcinkach między jednym a drugim fotoradarem.
W lusterku wstecznym błyska odbicie długich świateł jakiegoś samochodu, po chwili ciemność za mną pulsuje czerwonymi i niebieskimi światłami. Kurwa, krzyczę, ja pierdolę. Nie ma jak uciec, nie przy czterdziestu kilometrach na godzinę powyżej ograniczenia, przy niewielkim ruchu po godzinach szczytu. Jeden z moich kolegów lubi się chwalić, jak to przechytrzył policję, przejeżdżając na czerwonym, kiedy wracał do domu po jakiejś weekendowej imprezie. Jechał za szybko i nawet policja nie była w stanie go dogonić, a potem skręcił w pierwszą przecznicę, zaparkował na pierwszym wolnym podjeździe i wyłączył silnik. Policja przejechała tuż obok niego. Ale George Gilvert Monson Jr ma blond włosy, niebieskie oczy i bogatego ojca, który może sobie pozwolić na głupotę syna. Ja mam tylko bogatego ojca, który nie będzie dotować mojej.
Zjeżdżam na pobocze, włączam światło w samochodzie, kładę ręce na kierownicy. Nigdy nie zdejmuj rąk z kierownicy, powiedział mi OJ w ostatnie Święto Dziękczynienia, kiedy zatrzymano go, jak pojechał range roverem ojca dokupić kurczaka do pikantnego rosołu matki. Kiedy wsiadał do auta, na parking przed Safewayem zajechały trzy wozy policyjne. Podeszli do niego z wyciągniętą bronią, kazali mu położyć się twarzą na mokrej ziemi i na oczach wszystkich skuli go kajdankami. OJ powiedział, że gdyby nie przechodził akurat nasz sąsiad, to z pewnością trafiłby do aresztu, może nawet by nie żył. Ale i tak trzymałem ręce tak, żeby były widoczne, powiedział. Zawsze trzymaj ręce na widoku. Zanim odjechali, wyjaśnili mu, że ktoś zadzwonił i zgłosił, że jakiś czarny facet próbuje obrobić luksusowe auta na miejscowym parkingu. W biały dzień w Święto Dziękczynienia? No cóż, nigdy nic nie wiadomo, odparli policjanci.
Uspokój się, powtarzam sobie. Oddychaj. Oddychaj powoli. Ręce mi drżą, kiedy we wstecznym lusterku widzę idącego ku mnie czarnego policjanta. Od strony pasażera zbliża się biały policjant. Dobry wieczór, synku, jestem sierżant Williams, chcę zobaczyć twoje prawo jazdy i dokumenty wozu, mówi policjant. Jego biały partner przy drzwiach pasażera krzyżuje ręce na piersi. Bardzo przepraszam, proszę pana, mówię. Wiem, że jechałem za szybko, po prostu jadę do domu i jestem bardzo spóźniony. Cóż, będziesz spóźniony jeszcze bardziej, mówi. Prawko i dokumenty. Prawo jazdy mam w portfelu, który jest w plecaku, który jest w bagażniku, gdzie rzuciłem go po treningu. Prawko i dokumenty, młodzieńcze. Otwieram drzwi i uderzają policjanta. Robi krok w tył. Biały policjant unosi głowę, ale w oczach widać znużenie. Skubie sobie paznokcie, zaglądając przez okno pasażera. Co ty robisz, synku, pyta sierżant Williams, czy możesz położyć ręce na kierownicy. Kładę ręce na kierownicy. Bardzo przepraszam, mówię. Moje prawo jazdy jest w plecaku w bagażniku. Sierżancie Green, czy może pan odsunąć się od wozu, mówi sierżant Williams. Młodzieńcze, chciałbym, żebyś teraz wyjął kluczyki ze stacyjki i wyrzucił je przez okno, czy możesz to dla mnie zrobić. Klucze brzęczą, kiedy upadają na ziemię. Możesz teraz otworzyć drzwi po swojej stronie, chcę widzieć twoje dłonie. Mają być widoczne, kiedy będziesz wychodził z auta. Stopą pcham drzwi i stawiam ją na mokrym asfalcie. Powietrze pachnie mokrymi liśćmi i wilgotną ziemią. Mrużę oczy w świetle reflektorów radiowozu. Sierżant Williams mówi: teraz podam ci te klucze i bardzo powoli otworzysz dla mnie bagażnik. Z trzaskiem podnoszę klapę. Plecak leży na kupie pustych opakowań po CD i brudnych ręczników, które miałem wyprać parę tygodni temu. Sięgam w jego stronę. Czy mogę go wyjąć, pytam. Tylko powoli, odpowiada. Wyjmuję portfel i podaję sierżantowi prawko. Możesz zamknąć bagażnik i wrócić do auta, mówi.
Nie ma mnie tu. To się nie dzieje. Mandat tylko doleje oliwy do ognia, który już buzuje w domu. Jesteś nieodpowiedzialny, Niru. Jesteś lekkomyślny. Co z ciebie za chłopak! Nie myślisz. Jezu! Ojciec będzie wrzeszczał tonem, który sprawia, że czujesz się, jakby twoje narodziny były rozczarowaniem dla całego świata. Są to chwile, kiedy jestem prawie pewien, że rodzice nigdy nie chcieli mnie mieć. Doskonały OJ w zupełności by im wystarczył. Zawsze się zastanawiałem dlaczego między OJ-em i mną jest taka wielka różnica wieku, czy może byłem wpadką. Kiedyś matka powiedziała mi, że miałem też siostrę, była wcześniakiem, który przeżył tylko kilka godzin. To wtedy twój ojciec zaczął częściej chodzić do kościoła, wyjaśniła. Nie było pogrzebu jako takiego. Była za mała. Ojciec nigdy nie powiedział na ten temat ani słowa.
Czuję na twarzy chłód nocy. Powinienem był zostać. Bylibyśmy z Ryanem w drodze na nasze łodewa i przynajmniej warto byłoby się spóźnić.
Możesz jechać, mówi sierżant Williams, wręczając mi prawo jazdy przez okno. We wstecznym widzę sierżanta Greena, siedzi w radiowozie na miejscu pasażera. Jego ciało wypełnia całą przestrzeń. Sierżant Williams mówi: no dobra, skoro nie masz mandatów ani żadnych wykroczeń, to po prostu zapomnimy o tej całej sprawie. Wracaj do domu, ale żadnego pędzenia, słyszysz? Kiwam głową, ale ręce nie przestają mi się trząść.
Kiedy otwieram drzwi, ojciec czeka przy kuchennym stole. Leży mata, ale nie ma na niej żadnego talerza, a przestrzeń między srebrnymi sztućcami zajmuje mały, czarny prostokąt, w którym rozpoznaję swój telefon. Przełykam ślinę. Dobry wieczór, tatusiu, mówię. Ojciec nie odzywa się przez dłuższą chwilę. Zaciska zęby i bębni palcami po blacie. Mężczyzna, który zazwyczaj na każdy temat ma mnóstwo do powiedzenia swoim głębokim, imponującym głosem ze zgrzytliwym nigeryjskim akcentem, milczy. Boję się. Kim jest Ryan, pyta, zdejmując okulary. Nie widziałem go jeszcze takiego, złego – tak, zmieszanego – tylko raz, ale nigdy nie złego i zmieszanego równocześnie. Dłonie ojca trzęsą się, kiedy próbuje się opanować. Jest czystą mocą, czystą wolą. To on przypomina nam bez przerwy, że skoro w czasie wojny, chcąc zdobyć sardynki i pomidory w puszce dla swojej rodziny, mógł przejść piętnaście kilometrów, unikając nisko latających nigeryjskich myśliwców, które dla zabawy ostrzeliwały głodujących uchodźców, to nie ma dla niego – albo dla nas – rzeczy niemożliwych. Ale tego nie potrafi kontrolować.
Masz mi powiedzieć, co to jest, Gwamniru, krzyczy, a z każdym słowem wychodzącym z jego ust głos podnosi mu się o oktawę. Oczy zwężają się, aż widać w nich tylko czerwone żyłki. Mówi, że robi mu się tak, bo wychowywał się w pyle i nawet Ameryka nie może tego zmienić. Kiedy byłem młodszy, odwracał powieki i odsłaniał różową błonę pokrytą siecią naczyń włosowatych, a potem gonił mnie z pokoju do pokoju, śmiejąc się głośno. Krzyczałem, bo nie zawsze byłem pewien, czy ten potwór za mną naprawdę jest moim ojcem. Wtedy mnie przytulał i pytał, czy chcę lodów. Matce się to nie podobało. Mówi, że dzieci nie lubią