Sekret rodziny von Graffów. Bożena Gałczyńska-Szurek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Bożena Gałczyńska-Szurek
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-42-2
Скачать книгу
spojrzenie na jej rozbiegane oczy, by się upewnić, że tego nie zrobi. Była ciekawska, a kiedy wspominała o Alfredzie i jego poleceniach służbowych, przypominała zadurzoną gimnazjalistkę.

      Mimo wszystko, kiedy tylko wróciła do sekretariatu, Maria próbowała rozeznać się w interesujących ją dokumentach. Liczyła na to, że pracownica wkrótce znudzi się jej towarzystwem albo zajmie się czymś absorbującym i zostawi ją w spokoju.

      Były to płonne nadzieje. Do południa gość archiwistki zdążył wypić posłusznie trzy pyszne herbatki różane z miodem, po czym Wisia zajrzała z kolejnym zapytaniem.

      – A może byś przekąsiła coś konkretnego? Pora obiadu się zbliża. Chętnie wyskoczę po zapiekankę dla ciebie na Rynek Solny –zaoferowała z właściwym sobie zapałem.

      Perspektywa wyprawy sekretarki na Rynek Solny, gdziekolwiek się on znajdował, była szansą na chwilę spokoju, dlatego gość zapewnił pospiesznie:

      – Ależ tak! Chętnie coś zjem. – W głosie von Graffówny słychać było determinację, by przetrzymać kolejny atak troskliwości. – Scheisse – wymruczała prawie natychmiast pod nosem przekleństwo, zirytowana.

      – Słucham? Może mogę w czymś jeszcze pomóc? – Niezrozumiałe mruknięcie spowodowało kolejne irytujące pytania Wisi. – A może ja ci przeszkadzam?

      – Nie, skądże. – Odpowiedź Marii zabrzmiała nieszczerze. Coraz trudniej jej było ukryć zniecierpliwienie.

      Tymczasem Wisława obserwowała uważnie, jak jej nowa znajoma z trudem ściąga dokumenty z górnych półek regału. W końcu dała wyraz swoim wątpliwościom.

      – A czy nie byłoby lepiej użyć komputera? Przecież tam jest wszystko zeskanowane – zauważyła rozsądnie.

      Dziennikarka nie odpowiedziała.

      – To może choć pomogę ci ściągać te papierzyska? – Archiwistka nie dawała za wygraną, szczerze zaniepokojona wyczynami gościa na drabinie.

      – Nie! Nie trzeba! Lubię pracować sama i po swojemu! – warknęła zestresowana rozmówczyni i zaraz się zmitygowała: – Za to chętnie spróbuję zapiekanki – zapewniła słodkim głosem.

      Wisia wzruszyła ramionami.

      – Skoro tak, to dobrze, zaraz się tym zajmę.

      Urażona zachowaniem cudzoziemki zniknęła za drzwiami i po chwili gdzieś w głębi korytarza rozległ się stukot szpilek. Kroki cichły, oddalały się, aż zapanowała błoga cisza.

      Jednak Maria, gdy została sama, odczuła tylko chwilową ulgę. Uświadomiła sobie, w jak trudnym jest położeniu. Plan zbadania przeszłości Hansa von Graffa okazał się prawdziwym wyzwaniem. Fatalnie się to wszystko układa, fatalnie – Maria rozpaczliwie poszukiwała w myślach sposobu rozwiązania problemów rodzinnych. Była dosłownie sparaliżowana męczącym towarzystwem Wiśki, dlatego po jej wyjściu usiłowała się szybko zmobilizować do działania. Przeanalizowała błyskawicznie sytuację, ale wnioski nie były zbyt optymistyczne. Przede wszystkim nie miała pojęcia, jak długo potrwa nieobecność urzędniczki, dlatego oświetlanie całej sali nawet w momencie, gdy została sama, i przesunięcie drabiny w przeciwległy kąt archiwum, w kierunku dokumentów, które nie powinny jej interesować, było ryzykowne. Mogła zostać w każdej chwili przyłapana na prywatnych poszukiwaniach, tym bardziej że nie wiedziała dokładnie, gdzie i czego konkretnie ma szukać. Zrozumiała, że przynajmniej chwilowo nie ma szans na realizację prywatnego śledztwa. Że przegrała w potyczce ze wścibstwem sekretarki Alfreda.

      Jej plan dyskretnego przestudiowania poniemieckich dokumentów wojskowych się nie powiódł, a skoro nie mogła w tym momencie znaleźć sposobu na gromadzenie informacji ważnych dla Hansa, nie było sensu grzebać w starych papierach. Praca z nośnikami elektronicznymi rzeczywiście była lepszym rozwiązaniem, dlatego po powrocie z rynku zaskoczona podwładna Alfreda zastała ją przy komputerze. Maria kopiowała informacje dla dziennika „Die Tageszeitung”. Nawet nie zauważyła, kiedy zapiekanka i kolejna herbatka znalazły się na jej biurku, bo tym razem zganiona przez nią przed wyjściem Wisia przezornie wycofała się do sekretariatu. Panna von Graff wyglądała na całkowicie pochłoniętą pracą, a nawet przejętą archiwalnymi informacjami. W istocie Niemkę spotkało niemiłe zaskoczenie. Jej propozycja projektu, by w serii artykułów ukazać losy przesiedleńców wojennych z tego terenu – Niemców i Polaków – okazała się bardzo niefortunna. Być może, gdyby przeanalizowała wcześniej choćby pobieżnie materiały do realizacji tak wybranego tematu, zaniechałaby go i uniknęła przykrości.

      W momencie gromadzenia danych było już na to za późno, tymczasem konfrontacja z faktami wypadała dla tego pomysłu miażdżąco. Dokumentacja z okresu drugiej wojny światowej, którą przeglądała, ukazywała dramatyczne losy miejscowej ludności.

      Maria do tej pory przedstawiała w swoich dziennikarskich relacjach obozy koncentracyjne. Temat był ponury, opisy miejsc masowej zagłady – potworne, ale w pewien sposób do siebie podobne. Hitlerowcy wypracowali schemat unicestwiania ludzi, który dobrze już poznała. Dzieje okupacyjne Zamojszczyzny były dla niej czymś nowym. Po tym, jak zaczęła zgłębiać dokumenty, szybko zrozumiała przyczynę niechętnego spojrzenia Alfreda i zakłopotania malującego się na twarzach obydwu mężczyzn, gdy podczas pierwszej wspólnej rozmowy napomknęła niefrasobliwie o niemieckich przesiedleńcach.

      Było jej teraz nie tylko przykro, że zamierzała zrównać obie nacje: kolonistów niemieckich i wypędzonych Polaków, ale poczuła się wręcz skompromitowana.

      – Jak mogłam tu przyjechać zupełnie niezorientowana w temacie? Wszystkiemu jest winien pośpiech, a wygłupiłam się przez Hansa i mojego szefa Johanna. Już ja im wygarnę po powrocie do Berlina – złorzeczyła pod nosem. – „Pierwszy etap akcji wysiedleńczej Niemcy rozpoczęli w listopadzie czterdziestego drugiego roku. Wypędzanym Polakom zezwalano na zabranie trzydziestu kilogramów bagażu osobistego i dwudziestu złotych. Rodziny brutalnie rozdzielano” – czytała półgłosem. – „Wielu mieszkańców tych terenów osadzono w Auschwitz i innych obozach zagłady, z czego tylko dwadzieścia procent uwięzionych tam przeżyło. Wysiedlanych wywożono też na przymusowe roboty do Niemiec, a odbierane rodzicom dzieci podlegały segregacji. Przeznaczone do germanizacji wywożono do Trzeciej Rzeszy. Pozostałe trafiały najczęściej do obozów koncentracyjnych. Podczas akcji wysiedleńczej dziesięć tysięcy maluchów zmarło z powodu wyniszczenia i chorób, zabójczych eksperymentów medycznych, a w czasie transportu – z głodu, zimna i braku opieki”. Zbrodnie hitlerowców popełnione na dzieciach to te najgorsze – wyszeptała Niemka i przygryzła wargę do bólu. Brawo, Mario, brawo! Popisałaś się – szydziła z siebie samej. Więc to tak moi rodacy mościli sobie te tereny pod niemieckie „centrum osadnictwa”. W istocie sprowadzono tutaj Niemców, ale żeby ich osiedlić, postanowiono najpierw wszystkich Roztoczan wysiedlić – przypomniała sobie zgryźliwą uwagę Alfreda. A z dokumentacji jasno wynikało, że wysiedlenia na Zamojszczyźnie były masowe i stanowiły część Generalnego Planu Wschodniego Trzeciej Rzeszy, który zakładał pozbycie się milionów Słowian z krajów Europy Wschodniej i Środkowej. Ludność pochodzenia niemieckiego miała ich zastąpić. Taki był cel zwożenia w okolice Zamościa kolonistów niemieckich i wszystko wskazywało na to, że naziści w latach tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa–czterdzieści trzy na tych pięknych terenach, by pozbyć się rdzennej ludności, dokonali spustoszenia i zbrodni na cywilach na niewyobrażalną skalę.

      I choć dla przybyłej do miasta dziennikarki ten temat miał być tylko przykrywką dla prywatnego dochodzenia rodzinnego, wciągał ją coraz bardziej. Z każdą chwilą stawał się coraz ważniejszy.

      „Zapewniam cię, że żaden plan okupowania tych terenów nie był tak perfekcyjny jak niemiecki” – zadźwięczała