Sekret rodziny von Graffów. Bożena Gałczyńska-Szurek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Bożena Gałczyńska-Szurek
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-42-2
Скачать книгу
zrobię. Świetna rada – pisnęła uszczęśliwiona, po czym usłyszała jeszcze jedną cenną wskazówkę. Ostatnią, zanim zamknęła za sobą drzwi i po raz pierwszy w spokoju oddała się studiowaniu interesujących ją dokumentów.

      Brat Wisławy powiedział:

      – Jak będę wychodził, zostawię klucz na biurku w sekretariacie, żeby ci nie przeszkadzać. Gdy skończysz, zamknij drzwi i włóż go pod wycieraczkę. Po południu przyjedzie firma sprzątająca. Wieczorem odwiozą klucz Alfredowi. Taki mają zwyczaj.

      – Dobrze, zapamiętam. Dam sobie radę. Miłej pracy! – odkrzyknęła uradowana i weszła do sali wypełnionej regałami. Janek miał swoje zajęcia i nie zamierzał jej przeszkadzać. Były powody do zadowolenia.

      Archiwum w dalszym ciągu przypominało ciemną i ponurą norę, ale w tym momencie i pod nieobecność natrętnej sekretarki Alfreda nic nie było w stanie popsuć Marii humoru. Dziennikarka z zapałem ruszyła na koniec pomieszczenia, w miejsce wskazane jej wcześniej przez Wiśkę. Okazało się, że wojskowa dokumentacja poniemiecka rzeczywiście tam jest. Zajmuje tylko jeden regał, a dokładnie – zaledwie jego połowę. Delikatnej budowy kobieta nie musiała wspinać się na drabinę, by mieć dostęp do interesujących ją materiałów. Ściągała partiami dokumenty i rozkładała na drewnianej podłodze. W niemiłosiernie zakurzonych papierach panował bałagan. Wszystko wskazywało na to, że nikt od lat do nich nie zaglądał. Zbiory zostały rozmieszczone przypadkowo, prawdopodobnie przez osoby, które nie znały języka niemieckiego. Dowody zbrodni i przesiedleń Niemcy zniszczyli przed opuszczeniem Zamościa, a wojskowe wykazy zatrudnienia czy zakwaterowania żołnierzy ocalały tylko dlatego, że nikogo nie interesowały.

      – Cud, że przynajmniej to przetrwało – wyszeptała pod nosem.

      Usiłowała nadać zgromadzonym tu archiwaliom jakiś ład, a swoim poszukiwaniom – kierunek.

      Odłożyła na bok najpierw spis żołnierzy stacjonujących w garnizonie zamojskim sporządzony według stopni wojskowych. Oddzielnie potraktowała listy wypłacanych żołdów, informacje o zakwaterowaniach, wykazy bohaterów nagrodzonych i odznaczonych za sukcesy w walce, a na koniec – spis przydziałów broni i ekwipunku dla żołnierzy w latach 1940–1943. Czas mijał. Maria wyławiała ze sterty pożółkłych dokumentów te, które mogły okazać się przydatne. Drżącymi z emocji rękoma przekładała je na biurko i przeglądała. Przestudiowała wszystko dokładnie, ale nazwisko Fischer nigdzie się nie pojawiło.

      – To niemożliwe! Niemożliwe! – Denerwowała się. – Co zrobiłam nie tak?

      Nie dowierzała samej sobie.

      Jeszcze raz przejrzała wybrane materiały, jednak znowu nic znalazła. Ani słowa o majorze Gustavie Fischerze. W tej sytuacji doszła do wniosku, że popełniła błąd przy wstępnej selekcji materiałów.

      – Musiałam coś przeoczyć, musiałam – powtarzała zawiedziona, po czym z iście niemiecką starannością ponownie dokonała podziału archiwaliów. Przeanalizowała dodatkowo ich część pominiętą wstępnie jako nieprzydatną, jednak i tym razem bez rezultatu.

      Kiedy odkładała zakurzone teczki na swoje miejsce, czuła irytację spowodowaną trudnościami w poszukiwaniach i było jej żal chorego dziadka. W tej sprawie pozostawały same niewiadome, a jedyny wiarygodny ślad prowadził donikąd. Rozczarowanie było bolesne, ale trudności tylko rozpalały wyobraźnię wnuczki niemieckiego polityka. Przekorna z natury i uparta dziennikarka porządkowała pomieszczenie archiwum, mrucząc do siebie zawziętym głosem:

      – Na pewno istnieje sposób, by dotrzeć do prawdy i ja go znajdę. – O ile dotąd traktowała zadanie powierzone jej przez Hansa jak dopust Boży, to teraz pozytywny wynik poszukiwań stał się dla niej kwestią honoru. Jej ambicja ucierpiałaby z powodu porażki. Maria von Graff, znana ze swoich dziennikarskich dochodzeń, nie mogła polec na takiej głupocie jak braki w dokumentacji. Zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić w takiej sytuacji. – Moi rodacy są z natury skrupulatni. – Odezwała się w niej raptem narodowa duma. – Jeśli w Berlinie powstała notatka, że mój pradziad Gustav tutaj kwaterował, nie wątpię, że to prawda. Jednocześnie luki w papierach uczynili sami hitlerowcy, kiedy w pośpiechu opuszczali okupowane tereny i zacierali ślady swych zbrodni. Rzecz jasna, że skoro z tego powodu w archiwum nic nie znalazłam, sprawa się komplikuje. Chyba powinnam połączyć swoje zadanie dziennikarskie z dochodzeniem rodzinnym. Ważne, żeby to zrobić sprytnie i zachować dyskrecję. Dziadek nie chce rozgłosu, a ja też wolałabym nie omawiać rodzinnych kwestii choćby z uroczym Alfredem. Oh, Mutter, Mutter!10 – jęknęła przerażona na samą myśl o takiej alternatywie. – Muszę się mieć na baczności! Nikt nie powinien poznać prawdziwego celu mojej wizyty w Zamościu. – Powziąwszy takie postanowienie, rzuciła okiem na uprzątniętą podłogę i ruszyła ku wyjściu. W pustym sekretariacie spędziła tylko kilka chwil. Zabrała klucz pozostawiony przez Janka na biurku i zmęczona pełnym wrażeń rankiem czym prędzej opuściła archiwum.

***

      Gdyby się tak bardzo nie spieszyła, gdyby zatrzymała się na dłużej w sekretariacie, może uniknęłaby późniejszych przykrości. Rzecz w tym, że choć informatyk opuścił to pomieszczenie dużo wcześniej, plastikowa oprawa jednego z monitorów była ciepła w momencie, gdy Maria przechodziła przez królestwo Wiśki. Ktoś chwilę wcześniej korzystał tam z komputera, jednak ona, podekscytowana czekającym ją spotkaniem z Andrzejem, nie mogła tego zauważyć.

      ROZDZIAŁ IV

      Andrzej Korczyński był wysokim przystojnym blondynem. Jedyny syn właściciela tartaku, miejscowego potentata w obrocie drewnem, upodobał sobie historię i muzealnictwo. Jednym słowem, ku utrapieniu rodziny z dziada pradziada bogacącej się na handlu i ku niezrozumieniu bliskich zapragnął zostać intelektualistą. Matka muzealnika zamartwiała się jego kiepskim pod względem finansów statusem, a prababka Honorata wręcz dowodziła złego wpływu na Andrzejka swojego męża Hieronima, który mącił młodzieńcowi od dzieciństwa w głowie wojennymi wspomnieniami. Po publicznym oświadczeniu podpory zamojskiego muzealnictwa, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, nestorka rodu wręcz obarczyła męża odpowiedzialnością za ukształtowanie mało praktycznej postawy życiowej juniora. Tymczasem oskarżony o deprawowanie prawnuka Hieronim, żołnierz AK i weteran wojny z Niemcami, nic sobie z tych zarzutów nie robił. Winni zamieszania panowie dogadywali się znakomicie, mieli wspólne zainteresowania, a nawet wspólną tajemnicę. Andrzej uwielbiał pradziadka. Choć nie do końca podzielał jego opinię, że pokój to wyłącznie stan przejściowy pomiędzy wojnami, przymykał oczy na dziwactwa staruszka ukrywającego i z zapałem konserwującego w okolicznych lasach od ponad siedemdziesięciu lat broń, której nigdy nie oddał władzy ludowej. Ukochany prawnuk potrafił zrozumieć, że w taki oto nieszkodliwy sposób starszy pan zachowuje stale gotowość bojową – ku chwale ojczyzny, rzecz jasna. A skoro tak wyrażana troska o kraj znajdowała zrozumienie jedynie w oczach prawnuka, to właśnie Andrzejowi pradziad przyobiecał w stosownej chwili powierzyć swój zadbany i przygotowany na czarną godzinę arsenał. Co mogło nastąpić wkrótce, gdyż najstarsi Korczyńscy dobijali powoli do dziewięćdziesiątki.

      Nowy przyjaciel Marii, jak przystało na prawnuka żołnierza AK i niepoprawnego marzyciela, też był mężczyzną nietuzinkowym. Naukowiec o szerokich horyzontach myślowych, genetycznie obciążony skłonnością do romantyzowania, stał teraz przed pałacem Zamoyskich, od strony pomnika Jana Zamoyskiego, i nerwowo zerkał na zegarek. Czekał na Marię. Była urocza, ale jak na Niemkę – mało zorganizowana.

      – Oj! Spóźnialska – mruczał pod nosem. – Wczoraj spóźniła się dziesięć minut, a dzisiaj już piętnaście. – Niecierpliwił się.

      Od wczorajszego popołudnia,


<p>10</p>

Och, matko, matko!