Sekret rodziny von Graffów. Bożena Gałczyńska-Szurek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Bożena Gałczyńska-Szurek
Издательство: Автор
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-66201-42-2
Скачать книгу
planowanego spaceru przeskoczyła przez kałużę i wreszcie stanęła obok niego. – Chyba miałam być trochę wcześniej? – zapytała, zerkając z ukosa. Wyglądała jak zestresowana uczennica, która spóźniła się na lekcję.

      Na ten widok Andrzejowi od razu poprawił się humor. Gdy tylko mruknęła pod nosem „przepraszam”, był gotów wszystko jej wybaczyć.

      – Nic się nie stało, czekałem tylko parę minut – oznajmił.

      – Tylko? – Zrobiła coś na kształt zeza. – Mój narzeczony Helmut dostałby teraz szału. Wysłuchałabym kolejnego wykładu o niemieckich standardach i moich żenujących przyzwyczajeniach. Wszystko z troski o mój wizerunek, oczywiście.

      – Oczywiście, oczywiście – powtórzył po niej z powagą. – Jednak ja nie zrobię wykładu. Czy powinienem się wstydzić, że cię zawiodę brakiem troski? – rozważał.

      Posłała mu zabójczy uśmiech.

      – Nie lubię kazań Helmuta.

      – To może dobrze się składa, że nie jesteś teraz w Berlinie. – Parsknął śmiechem. Spodziewał się, że w jej życiu będzie jakiś Olaf, Hans albo Zygfryd. Właśnie się okazało, że jest Helmut, ale w tym momencie u jej boku nic nie było w stanie popsuć mu humoru. – My, Polacy, jesteśmy wyrozumiali dla ludzkich słabostek, bo sami bywamy trochę, powiedzmy, niedoskonali – zażartował.

      – To jest bardzo miłe. – Posłała mu szelmowski uśmiech. – Dobrze się tutaj czuję, no, może poza jednym wyjątkiem. – Spochmurniała na samą myśl o Alfredzie.

      Ich spojrzenia się spotkały.

      – Mój Boże, nawet cię nie zapytałem o tego gbura. – Andrzej wyrzucał sobie brak zainteresowania prawdopodobnymi problemami Marii z dumą zamojskiej archiwistyki. – Mój kolega daje ci się we znaki? Przedpołudnia w archiwum są dla ciebie przykre? – dopytywał, chcąc naprawić niedopatrzenie.

      – Nie, dlaczego? – zdziwiła się. – Nie mam z nim problemów. Nie widziałam go dotąd. Przecież jest chory.

      – Chory? – Historyk był pewien, że niedawno minął go samochodem na przejściu dla pieszych i że Alfred szedł w towarzystwie sekretarki. Rozmówca Marii zaczął się poważnie zastanawiać, o co tu chodzi.

      Tymczasem śliczna Niemka relacjonowała swoje przedpołudniowe poczynania. Gdy w pewnym momencie powiedziała: „Poznałam brata Wisławy, Janka. Towarzyszył mi przez chwilę w archiwum, gdzie byłam dzisiaj sama” – zaniepokoił się nie na żarty.

      – Ale dlaczego byłaś sama w archiwum?

      – Bo Alfred jest chory, a Wisława wyjechała do Lublina na jakieś spotkanie zamiast niego.

      – Tak?

      – Tak.

      – Coś podobnego! – Andrzejowi znowu stanął przed oczyma widok Alfreda i Wiśki maszerujących przez pasy po zamojskim Nowym Mieście. Nie miał pojęcia, w co gra ta para, ale zaintrygowały go w zaistniałej sytuacji dwie kwestie. – Nie rozumiem, dlaczego zostawili cię w archiwum pod opieką brata sekretarki, skoro on tam nie pracuje. I kto w tej sytuacji zamknął biuro? – zastanawiał się.

      – Ja – odparła spokojnie.

      Odpowiedź była jeszcze bardziej zaskakująca niż to, co usłyszał wcześniej.

      –Ty?! – Aż przystanął z wrażenia.

      – Ja. Po skończonej pracy zostawiłam klucz pod wycieraczką dla firmy sprzątającej. Podobno takie mają standardy. Trochę się zdziwiłam. W Berlinie to nie do pomyślenia, ale skoro tutaj są takie zwyczaje… – Maria obserwowała ze wzrastającym zaciekawieniem emocje wypełzające na twarz rozmówcy, ten bowiem po jej stwierdzeniu osłupiał. – Powiedziałam coś nie tak?

      – Nie, nie – zaprzeczał nieszczerze. – Wszystko jest okej, tylko trochę mnie dziwi takie rozwiązanie. – Nagle wybuchnął: – Jasny gwint, to jest przecież karygodne!

      – Z pewnością klucz został pod wycieraczką na krótko. – Maria bagatelizowała problem.

      – Mimo wszystko zlecenie ci pozostawienia klucza do miejskiego archiwum pod wycieraczką jakoś mi nie pasuje do Alfreda – stwierdził poirytowany.

      – A może on nie jest aż takim sztywniakiem, za jakiego go masz? Może się mylisz i bywa nierozważny jak inni?

      – Uhm – odmruknął bez przekonania.

      Był pewien, że ma rację. Nie wiedział, co Alfred kombinuje, ale nie mylił się co do niego. Nigdzie na świecie nie ma takich procedur, żeby klucz do urzędu państwowego przechowywać pod wycieraczką. Maria przecenia naszą narodową niefrasobliwość, skoro w to uwierzyła. – Uśmiechnął się do swoich myśli.

      Zerkał przez chwilę w kierunku telefonu, ale ostatecznie zarzucił pomysł przeprowadzenia natychmiast rozmowy z tym nieznośnym typem. Spacer z Marią nie był dobrym momentem, żeby wyjaśniać takie wątpliwości. Pogoda się wreszcie poprawiła i para miała szansę na udaną przechadzkę wokół Zamojskiej Rotundy. Muzealnik przygotował materiały na temat makabrycznego wykorzystania tej zabytkowej budowli przez hitlerowców podczas drugiej wojny światowej. Niestety taki smutny temat przyświecał ich spacerowi po Zamościu. Miasto i okolice, od wieków zniewalające przybyszów urodą, miały ukazać kobiecie, którą chciał oczarować, ponure wojenne oblicze. To też był Zamość, ale inny od tego, do którego zazwyczaj przybywali turyści zwabieni pięknem architektury i urodą okolicznej niezadeptanej przyrody.

      Każdy kamień w tym mieście przypomina chwile triumfu obrońców niezwyciężonej twierdzy. Mnóstwo romantycznych historii przydarzyło się tutaj, a ja prowadzę kobietę, która mnie oczarowała, i w dodatku Niemkę, żeby jej pokazać miejsce hitlerowskiej kaźni. Co za pech! – snuł rozważania, a Maria jakby przeczuła, że myśli o historii Zamościa. Zainteresowała się okazałym budynkiem stojącym w tle pomnika, przed którym się zatrzymali.

      – A co to jest tam z tyłu? Jakieś zabytkowe sanatorium? Tak sobie pomyślałam, bo po drugiej stronie tego kompleksu płynie rzeka, a z boku jest piękny park.

      Nie opanował się. Wybuchnął śmiechem. Oprowadzał tędy wycieczki, bo jako historyk bywał też przewodnikiem, ale jak dotąd żadnemu turyście nie przyszło do głowy na widok pałacu Zamoyskich takie skojarzenie. Rodacy mieli przynajmniej mgliste pojęcie o historii miasta. Tymczasem pytania, które zadawała Maria, były wręcz rozbrajające.

      – To jest były pałac rodowy hetmana Jana Zamoyskiego – wyjaśnił.

      – Rozumiem, czyli tutaj mieszkał z rodziną. Domek mieli obszerny i gustowny – zażartowała. – Byli bardzo bogaci, skoro mogli sobie pozwolić na wybudowanie całego kompleksu budynków w centrum miasta.

      – Tak – przytaknął. – Mogli sobie pozwolić, by go postawić gdziekolwiek. Tu wszystko należało do nich.

      – Ale w jakim sensie?

      – W każdym. – Zaśmiał się. – Jan Zamoyski założył to miasto. Twierdzę Zamość zaprojektował włoski architekt Bernardo Morando na jego zamówienie.

      – Ach tak! I to jest on? – Maria wskazała na pomnik, przed którym stali. – Jan Zamoyski, niejako właściciel tego miasta?

      – Niejako i były – poprawił ją rzetelnie Andrzej.

      – Miał prywatne miasto… I nie żartujesz sobie ze mnie?

      – Nie. Nie żartuję – oświadczył z powagą.

      Ogarnęła spojrzeniem pałac i pomnik, a potem odwróciła