Siedziba ZN była zamknięta. Strażnicy przy drzwiach nosili okulary przeciwsłoneczne i czarne berety. Otaczali hi-fi stojące na chodniku. Sprzęt pluł jazgotem. Bongo wybijały rytm. Dwight usłyszał „Wybić białe robactwo”.
Dość. Dwight ruszył na zachód. Sojusz Czarnego Plemienia miał biuro na rogu Czterdziestej Trzeciej i Vernon. Na drzwiach widniały dwie czarne pięści, pistolety i gliniarze jako białe świnie z małymi fiutkami. Front Wyzwolenia Mau Mau – cztery przecznice na południe. Mural kanibalski – biali gliniarze krzyczący w wielkich garach, czarni kolesie doprawiali ich i mieszali.
Dość. Przewodniczący Mao spotyka się ze śpiewakiem Mikiem, obejmuje ich Ramar z Dżungli. Dwight ruszył na zachód. Minął Bank Powszechny Południowego Los Angeles. Przypomniał sobie notatki z akt. To podobno pralnia pieniędzy.
Karen miała wykłady na USC. Podjechał tam na czuja i trafił na koniec jej zajęć. Dzieciaki miały długie włosy i były zaniedbane. Zobaczyły jego szary garnitur, pas z bronią i krzyknęły ze strachu. Sala wykładowa była wielka. Karen została na podium. Dwight wskoczył na scenę. Karen podniosła wzrok i się uśmiechnęła.
Pocałowali się nad podium. Kilku studentów zauważyło to i powiedziało: „Hę?”. Karen podniosła slajd do światła. Dwight spojrzał na niego. To był pan Hoover około roku 1952.
– Nie mów. Znowu uczysz o czarnej liście.
– Nie mów, że twoim zdaniem to było usprawiedliwione.
– Nie mów, że nie pomogłem niektórym twoim czerwonym kumplom odzyskać pracę.
– Nie mów, że się nie odwzajemniłam.
Dwight się uśmiechnął.
– „Jak-Mu-Tam” jest w mieście?
– Tak.
– Kiedy wyjeżdża?
– Jutro rano.
– A więc jutro wieczorem?
– Owszem, kusząca propozycja.
Siedli na podium, majtając nogami w powietrzu. Byli wysocy. Ich stopy dotykały podłogi. Karen wyciągnęła papierosa i zapaliła.
– Jednego dziennie, tak?
– Tak. I tylko jak jesteśmy razem.
– Nie jestem pewien, czy ci wierzę.
– No dobra. Od czasu do czasu po śniadaniu.
Dwight dotknął jej brzucha.
– Bardziej widać.
Karen dotknęła siebie.
– To Eleanora.
– A jeśli to chłopiec?
– To wtedy Jak-Mu-Tam albo Dwight.
– I jesteś pewna, że to nie moje?
– Skarbie, to nie jest niepokalane poczęcie, a ciebie nie było w pobliżu pojemnika.
Dwight podciągnął nogi i położył się na podium. Ziewnął. Przez ułamek sekundy miał zawroty głowy.
– Jak spałeś? – spytała Karen.
– Gówniano.
– Koszmary?
– Tak.
– Jakieś straszliwe czyny aprobowane przez Biuro, które chciałbyś wyznać?
– Nie w tej chwili.
Karen rzuciła papierosa i wyciągnęła się obok niego. Dotknął jej włosów. Policzył ciemne plamki w jej oczach.
– Jakieś nowe?
– Nie.
– Oczy człowieka zmieniają się z wiekiem. To absolutnie normalne, więc nie powinieneś się tym gryźć.
– Ja się gryzę wszystkim.
Karen dotknęła jego włosów.
– Nic ci nie zarzuciłam. Po prostu skomentowałam.
Dwight przysunął się bliżej. Ich głowy się zetknęły. Poczuł szampon migdałowy.
– Znajdź mi tego informatora. Kobietę. Poprowadzę ją i mojego infiltratora i nie poznam ich ze sobą.
– Pomyślę.
– Zrobiłabyś coś dobrego. Oba te ugrupowania są niezinfiltrowane, co oznacza, że mają wszelką swobodę robić paskudne gówna.
Karen zamyśliła się trochę.
– Wymiana?
– Pewnie.
– W przyszłym tygodniu jest tu wiec.
– Antywojenny?
– Tak.
– Nie mów. Chciałabyś, żebym ściągnął ekipę od zdjęć.
– Ściągniesz?
– Pewnie. Zadzwonię do Jacka Leahy’ego.
Karen położyła się na plecy i się przeciągnęła. Dwight dotknął jej brzucha. Wydało mu się, że poczuł kopnięcie Eleanory.
– Kochasz mnie? – spytał.
– Pomyślę – odparła Karen.
Siedzieli w gabinecie. Dwight nalegał. Tam nie było sztuki nienawiści. Reszta Domu Nienawiści szarpała mu nerwy.
– Sto tysięcy – powiedział doktor Fred. – Plus mała przysługa i może pan przejrzeć moje listy.
Dwight ziewnął.
– Jaka przysługa?
– Pomoże mi pan znaleźć tę kobietę. Oskubała mnie na czternaście patyków i spłynęła.
Dwight wzruszył ramionami.
– Niech pan zadzwoni do Clyde’a Dubera. On to załatwi.
– Załatwił. Pracuje dla mnie taki jego drętwy dzieciak. Teraz jest w Miami, ale nie wiem, czy aby nie jest gówno wart. Daj pan spokój, Dwight. Gotówka i jedna mała przysługa.
Dwight pokręcił głową.
– Dziesięć gotówką, funt kokainy. Doskonałej jakości. Będzie pan miał odlot życia, dopóki pana nie zabije.
Zadzwonił telefon. Doktor Fred odebrał, mruknął coś i słuchał. Dwight słyszał brzęczenie. Brzmiało to jak nagrywana rozmowa z Biura.
Doktor Fred kiwnął na niego głową. Dwight chwycił telefon. Brzęczenie przygasło, teraz słyszał nosowy głos z Oklahomy. Dzwoniący powiedział:
– Dwight, tu Buddy Fritsch. Mam tu totalny rozpierdol i lepiej, żebyś przyjechał.
Mały samolot zawiózł go na lotnisko McCarran. Taksówką dojechał do centrum i na komendę. Buddy zaszył się w swoim biurze. Był trochę napruty. Chodził. W jednej popielniczce paliły się trzy papierosy.
Dwight zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Buddy stanął i zauważył go.
– Naciskał mnie ten facet z prokuratury. Miał odcisk palca Janice. I rządził. Dobra, zaproponował mi pieniądze, ale i tak nie miałem wyjścia. Mogłem tylko wydać mu Wayne’a i…
Dwight chwycił go oburącz. Dwight rzucił nim przez biurko i walnął nim o segregator. Dwight ściągnął klimatyzator ze ściany i rzucił mu na plecy. Dwight trzy razy kopnął go w jaja.
– Wkurzyłeś mnie przy okazji