Wayne zamrugał oczami. Trach! – oto były wice Dick Nixon.
Na żywo w technicolorze. W luźnych spodniach i koszulce polo. Z popołudniowym zarostem.
– Witam, panie Tedrow – powiedział.
Wayne powstrzymał mruganie powiek. Nixon podszedł do niego, z rękoma w kieszeniach, zero uścisków rąk.
– Przykro mi z powodu pańskiego ojca. Zaprzyjaźniliśmy się.
Wayne kiwnął głową.
– Dziękuję panu.
– A piękna Janice? Jak się miewa?
– Umiera, proszę pana. Jest bardzo chora na raka.
Nixon zrobił smutną minę. Nie udało mu się. Pana Szczery się nie przyjął.
– Bardzo przykro mi to słyszeć. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Dziękuję panu.
Z zewnątrz dobiegło buczenie. Wayne usłyszał „Ni-xon!” i ryk słoni.
– Nie chciałbym zajmować pańskiego czasu.
– Oczywiście, ale na pewno oczekuje pan jakiegoś podziękowania.
– Chciałbym je przekazać, proszę pana. I tyle.
– Chce pan, żebym powiedział, że zapracuję na to.
Wayne uciekł wzrokiem i rozejrzał się po apartamencie. Wszędzie widział prezydenckie pieczęcie i bibeloty.
– Mój Departament Sprawiedliwości – odezwał się Nixon – nie będzie podejmował czynności przeciwko pańskim mocodawcom. Rozumiem, że planujecie projekty w Ameryce Łacińskiej albo na Karaibach, a moja polityka wobec wybranych przez was państw dostosuje się do tych projektów. Jeśli walka wyborcza będzie zacięta, docenię pomoc w lokalach wyborczych.
Wayne kiwnął głową. Nixon zmarszczył nos.
– Moja żona dzisiaj rano poszła na spacer. Powiedziała, że plażę pokrywały słoniowe gówna.
– W Chicago będą ośle gówna, proszę pana.
– Hubert Humphrey to mięczak, lizus i skurwysyn. Nie jest zdolny do kierowania tym krajem.
– Tak, proszę pana.
– Hipisi mobilizują się na Chicago.
– To prawda, proszę pana. Będę na miejscu, by im pomóc.
Carlos miał mieszkanie nad Biscayne Bay. Wayne miał wolny czas. Wynajął samochód i jechał przez Miami.
Plan miasta zawiódł go na zachód od słoni. Nie mógł całkowicie uniknąć konwencyjnego bajzlu. Zaraził całe miasto.
Wszędzie afisze z klownami. Nad czym bolejesz: Wietnamem, dobrobytem, polityką kubańską. Długowłose dzieciaki oskarżały Cwanego Dicka i opłakiwały doktora Kinga. Barwni Latynosi wołali „Castro, precz!”.
Pięcio- i dziesięciosamochodowe kawalkady. Platformy z dziećmi i psami w ubrankach. Wielkie napompowane słonie obijały się o anteny samochodowe. Durnie z megafonami tryskali urzędniczym żargonem.
Czerwono-biało-niebieskie balony. Epidemia plakatów z Nixonem. Plakaty z Ulubieńcem – mniej liczne niż plakaty z byłym wice. Kawalkada dwunastu wózków inwalidzkich z domu opieki – staruszki słabnące w upale.
Dwanaście nixonetek. Dekoracje z baloników i wózków inwalidzkich. Cztery staruszki miały maski tlenowe. Cztery staruszki paliły papierosy.
Janice umierała. Patrzył, jak walczy o życie i żałował, że nie może umrzeć w jednej chwili. Przygotowywał dla niej narkotyk. Żyła na kroplówce i z trudem wybudzała się z otępienia. Przygotowywał narkotyk dla Drakuli. Trzykrotnie jeszcze się spotkał z Drakulą i Farlanem Brownem. Farlan miał być na konwencji. Umówili się na spotkanie.
Drako chciał posiadać hrabstwo Clark w Nevadzie. Chłopcy chcieli sprzedać mu swój udział po lichwiarskich stawkach. Nachapać się gotówki. Przeczesać księgi Funduszu Emerytalnego Teamsters w poszukiwaniu nieterminowych pożyczkobiorców. Przywłaszczyć sobie biznes. Chwycić go, sprzedać i nachapać się gotówki. Castro wykopał chłopców z Kuby. Znaleźć nowy hot spot w Ameryce Łacińskiej, wedrzeć się i pobudować.
Kolejne plakaty. Kolejne kawalkady. Kolejne brygady wózków inwalidzkich – okaleczeni weterani z Wietnamu.
Wayne rozejrzał się i wjechał w boczną ulicę. Gotował heroinę w Sajgonie. Widział, jak wojna niszczy życie. Drażniła go sprawa protestów przeciwko Castro. Jego weekend w Dallas uwolnił tę nieufność.
Dwight ciągle do niego dzwonił. Nieustępliwy Dwight kurwa Holly. Jego czyn wielkobratni zdwoił ból. Dwight powiedział, że w Grapevine ciągle wrze. Dwight powiedział, że w Vegas ciągle wrze od nikczemnych plotek na temat śmierci Wayne’a seniora. Dwight chciał zobaczyć listy subskrypcyjne seniora. On wciąż odmawiał. Dwight wciąż naciskał.
Wayne przeciął długą groblę i wyszedł na główne ulice. Wydało mu się, że widzi…
Śledzący samochód. Przeskakiwał. Granatowy sedan to zbliżał się, to oddalał.
Trzy razy skręcił w prawo. Zmieniał pasy. Wjechał w ulicę dwukierunkową i wyeliminował krycie. Granatowy sedan odpadł, podjechał, odpadł. Zerknął na kierowcę. Wielki kark.
Jest zaułek…
Wayne ostro skręcił w lewo. Ogon zahamował, wpadł w poślizg i ściął kilka śmietników. Wayne przeciął jeszcze dwa zaułki i zgubił go.
Impreza. Sam Giancana nazwał to jublem z okazji zakupu Nixona. Santo Traficante zaśmiał się i kazał mu być cicho. Carlos piekł świnię na tarasie. Stada lokajów i call girlsy. Głupcy z hałaśliwymi zabawkami. Delegaci konwencji o włoskich nazwiskach. Trzy bary i kilometrowy bufet.
Wayne krążył. Apartament był większy niż stadion Orange Bowl. Krążył po pomieszczeniach i dwa razy się zgubił. Poczuł się jak na imprezie wspominkowej. Zobaczył bandziora, którego zgarnął za machlojkę jakoś w 1961. Zobaczył pedalskiego aktora, którego zgarnął za seks przez ściankę. Zobaczył stadko przywiezionych z Vegas dziwek.
Sam G. minął go z jakąś kobietą. Wayne dosłyszał „Celia” i „hola” zamiast „halo”. Carlos minął go i postukał w zegarek. Wayne dosłyszał „gabinet” i „pięć minut”.
Wayne krążył. Wybuchło zamieszanie. Z grilla na tarasie strzeliły płomienie i podpaliły zasłony. Lokaj zgasił pożar wodą z syfonu i zebrał wielkie oklaski.
Call girl zaprowadziła Wayne’a do gabinetu. Rozsiedli się tam już Carlos, Sam i Santo. Ściany były obite boazerią. Na fotografii Carlos grający w golfa z papieżem Piusem.
Call girl odeszła. Wayne usiadł. Sam spytał:
– Podziękował?
Wayne się uśmiechnął.
– Nie, ale nazwał Huberta Humphreya skurwysyńskim mięczakiem.
Santo wybuchnął śmiechem.
– Tu ma absolutną rację.
– Humphrey nie może wygrać – powiedział Carlos. – On miękko podchodzi do chaosu społecznego.
– To lewicowiec – rzucił Sam. – Wyszedł z Partii Farmersko-Robotniczej w Minnesocie. To są stuprocentowe komuchy.
Santo napił się galliano.
– Howard Hughes. Przekaż nam