Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
target="_blank" rel="nofollow" href="#n4" type="note">4 – zawołała, wznosząc prawe ramię.

      Miała na sobie niebieską koszulę z haftowanymi na czerwono strzałami i jarzmem5, szarą dopasowaną spódnicę, która świetnie na niej leżała, i czarne pantofle na bardzo wysokim obcasie. Wyglądała tak szykownie, że każdego innego dnia powiedziałbym jej jakiś komplement. Każdego innego, ale nie tego.

      – Pocałuj się w dupę, Amparito.

      Słysząc to, prychnęła i zacisnęła pasek płaszcza, jakby chciała pozbawić się oddechu. Odpowiedziała mi dopiero trzy stopnie niżej.

      – Kto by to pomyślał! – Nawet na mnie nie spojrzała. – Ale cham się z ciebie zrobił, Guillermo.

      Popatrzyłem na nią z góry, ciesząc wzrok kołysaniem, które te szczudła wymuszały na jej biodrach. Z tego wszystkiego potknęła się i musiała chwycić poręcz obiema rękami, by zachować równowagę, czym dostarczyła mi jeszcze ciekawszego widoku. Spoglądając na nią, pożałowałem w duchu, że nie pokazuje mi już majtek; a potem sam zawstydziłem się wulgarnością tej myśli, która właśnie przemknęła mi przez głowę.

      Niemal rok później, gdy oboje wdychaliśmy fetor zwłok jej dziadka, przygarnąłem ją, a ona schroniła się w moich ramionach, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego od czasów, kiedy ukrywaliśmy się w pustym wnętrzu biblioteki.

      – Bardzo mi przykro, Amparo. – Wtuliła się we mnie jeszcze mocniej, bo wiedziała, że mówię szczerze.

      Nasi dziadkowie całymi dziesięcioleciami utrzymywali głęboką i niezrozumiałą dla nas przyjaźń. Pomijając szachy, nie mieli ze sobą nic wspólnego, a jednak mimo różnic politycznych, religijnych i etycznych, które wyznaczały im miejsce we wrogich obozach, pielęgnowali jakieś sekretne, niemal tajemne powinowactwo, którego natury zapewne nawet oni sami nie umieliby wyjaśnić. Obaj byli, każdy na swój sposób, bardzo sympatycznymi ludźmi, ciekawymi świata, wielkimi miłośnikami spokojnych rozmów i zażartych dyskusji. Zawsze lubiłem don Fermína, więc było mi przykro nie tylko dlatego, że umarł. Zabolało mnie również, że jego śmierć poprzedziła tak paskudna agonia: przytłaczająca atmosfera zamknięcia w ponurym, dusznym pokoju, samotność, którą dzielił jedynie z wnuczką, ciche i utajone cierpienie. Mój żal, choć szczery, szybko się skończył. Syreny zapowiadające w oddali kolejne bombardowanie gwałtownie przywróciły mnie do rzeczywistości, w której nie było ani chwili na wspomnienia, a tym bardziej na lamenty.

      – Dobrze – powiedziałem na głos, delikatnie odsuwając od siebie Amparo. – Teraz wszyscy troje wyjdziemy z tego pomieszczenia. Usiądziemy w gabinecie i opowiecie mi spokojnie, co się tutaj stało. Muszę to wiedzieć.

      Wersja, którą przedstawiłem kilka godzin później w szpitalu, nie była zbyt wierna faktom, za to okazała się dużo wygodniejsza.

      – Widzę, że niespecjalnie sobie pospałeś – zrugał mnie szef na powitanie.

      – To prawda, ale wczoraj w nocy coś mi się przytrafiło… – Urwałem, żeby unieść okulary i pomasować sobie nos. Przywołałem w myślach początek przemowy, którą ćwiczyłem, aż wreszcie nauczyłem się jej niemal na pamięć. – Przyszedłem do domu, a tam czekała na mnie moja pierwsza narzeczona, dziewczyna z sąsiedztwa. Jej dziadek zmarł dwa dni wcześniej, z tego, co zrozumiałem, na zawał. Była w rozpaczy, bo w zakładzie pogrzebowym powiedziano jej, że nie mogą się tym zająć. Kostnica pęka w szwach i nie nadążają. – Mój szef pokiwał głową, nie opowiadałem mu niczego nowego. Reszta poszła już łatwiej, bo była prawdą: – Mieszkała z nim sama, jej rodzice wyjechali z miasta przed zamachem. Sądzi, że w Madrycie jest grobowiec należący do rodziny, ale nie znalazła dokumentów. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, w południe, podczas przerwy obiadowej, zamierzam go pochować w grobie mojego dziadka. Wypisałem już akt zgonu, w kostnicy dostałem druk potrzebny na cmentarzu, a Bernabé obiecał załatwić mi taksówkarza.

      – Ktoś ci pomoże przy kopaniu? – Skinąłem głową, a on machnął ręką, by dać mi do zrozumienia, że cała reszta to formalność. – No dobra, Guillermo, załatw to w swoim czasie, ale teraz bierz się już do roboty, bo tu jest dużo gorzej niż w zakładach pogrzebowych.

      To nie ulegało wątpliwości: gdy tak ciąłem, szyłem i kauteryzowałem na akord, ledwo miałem czas powrócić myślami do mojego planu. Nie pamiętałem nawet, że Amparo swoim zachowaniem zmusiła mnie do policzenia do dziesięciu tyle razy z rzędu, że gdyby nie wzgląd na Expertę, zostawiłbym ją samą sobie wraz ze zwłokami don Fermína, choćby na środku ulicy.

      – A ksiądz?

      Wcześniej na zmianę to wybuchała płaczem, to wpadała w złość, protestując kolejno przeciwko pochowaniu dziadka bez odznaczeń, bez szabli, bez kapelusza i bez trumny. Wraz z Expertą zawinęliśmy nieboszczyka w białe prześcieradło i przenieśliśmy go do przedpokoju mojego mieszkania. Amparo przyglądała się temu, siedząc na podłodze i odgrażając się, że nigdy w życiu mi tego nie wybaczy. Wyglądała na wyczerpaną bez reszty napadami wściekłości i szlochem, ale kiedy usłyszała, że umawiam się z Expertą na cmentarzu o wpół do trzeciej, nagle poderwała się z podłogi i złapała mnie za płaszcz z taką siłą, jakby zjadła na śniadanie sadzone jajka na boczku, a wcześniej przespała przynajmniej dziewięć godzin.

      – Niby jak go pochowamy bez księdza?

      – Księdzem to już musisz się sama zająć. – Było dziesięć po ósmej rano, tej nocy spałem jedynie cztery godziny i miałem jej powyżej dziurek w nosie. – Zobaczymy, czy go znajdziesz…

      – Nie pochowam go bez księdza, a poza tym nie zostanę tu z dziadkiem. – Wydęła usta w podkówkę, wskazując na zwłoki. – Ani z tym. – Jej palec wskazujący opadł, mierząc w torbę podróżną, której ani na chwilę nie spuszczała z oczu. Wściekłość raz jeszcze wyparła płacz. – Bardzom ciekawa, jakich ty możesz mieć znajomych i kto w ogóle przyjdzie, i… Tak się tego nie załatwia, Guillermo.

      – Ach, nie? – W tym momencie przestałem odliczać, obróciłem się ku niej i mało brakowało, a wymierzyłbym jej policzek.

      – Niech panicz ją zostawi. – Experta złapała mnie za ramię obiema rękami, nim zdążyłem to zrobić. – Proszę jej wybaczyć, paniczu Guillermo, już ja z nią pogadam, jest okropnie zdenerwowana, nie wie, co mówi.

      W tym mieście trwa wojna. Twoi przyjaciele naziści dniem i nocą bombardują domy, ulice, szkoły, rynki. Nie wiemy, co robić z rannymi, jesteśmy zawaleni trupami, a ja, choć bardzo mnie potrzebują w szpitalu, tracę tu z tobą czas, podpisuję akt zgonu na fałszywe nazwisko, by nie wystawiać cię na ryzyko, zamierzam własnoręcznie pochować twojego dziadka, nie zdradzając nikomu prawdy. Która wygląda tak, że pod koniec maja don Fermín jak szalony zaczął skupywać złoto, bo wiedział, że latem zbuntuje się kilku generałów. Tymczasem ten kretyn, twój wujek Ernesto, przekonał go, że nie ma sensu wyjeżdżać z Madrytu, bo pucz się powiedzie. Dwudziestego pierwszego lipca, kiedy przewrót zakończył się porażką, przysłał kogoś do was z poleceniem, byście nie wychodzili z domu i czekali tam, aż po was przyjdą. Ale nikt nigdy nie przyszedł, a jedyny kontakt ze światem, jaki mieliście od tamtej pory, zapewniała pewna biedna kobieta, która co dwa lub trzy dni przyjeżdżała z Vallecas o brzasku, żeby nie zobaczyli jej dozorca ani sąsiedzi. Wszystko to przemilczałem, nie wiedząc nawet, dlaczego to robię. Nie mam pojęcia, dlaczego ci pomagam, skoro jesteś z wrogiego obozu, Amparo…

      – Przecież wiem, oczywiście. – Experta chyba czytała w moich myślach, bo chwyciła mnie za dłonie, ścisnęła je mocno i skierowała na mnie wilgotne błagalne spojrzenie. – Panicz jest dobry,


<p>5</p>

Symbole Falangi.