Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
w stanie jakiegoś niewytłumaczalnego pobudzenia, jak gdyby wytworzyło się we mnie kilka dodatkowych zmysłów, zdolnych zastąpić dotychczasowe, i tym samym skazać mnie na owo chorobliwe czuwanie. Do moich oczu docierał przytłumiony fałszywy blask rozświetlający kontury otaczających mnie kształtów, a słuch w każdym dźwięku wyłapywał głuchy pogłos; moje stopy sunęły po posadzce, jakby unosiły się w powietrzu, jakby brodziły w zbiorniku mętnej wody, pośród gorących oparów. Wszystko toczyło się jakby w spowolnionym, a zarazem szaleńczym tempie, gdy wciąż napływały coraz to nowe porozrywane ciała, bez końca, jedne po drugich; niektórzy świadomi, inni nie, niemal wszyscy płakali, wyli, jęczeli; jednak zdarzali się i tacy, którzy w milczeniu patrzyli wokół szeroko otwartymi oczami. Ci okazywali się najgorsi, bo przeczuwali zbliżającą się śmierć, i było ich niewielu, lecz zbyt wielu, a im mniej, tym więcej; my tak bezużyteczni w ratowaniu ich, że chwilami zapominałem, kim jestem, co tam robię, co się wokół mnie dzieje. Aż w końcu dostrzegałem jakąś możliwość, jakieś ciało niemal kompletne, czyste cięcie, różaniec postrzałów z karabinu maszynowego, dramatycznych, lecz powierzchownych, i wówczas, w jednej chwili, przypominałem sobie wszystko, no już, szybko, tego warto wziąć…

      – Mówię poważnie, Guillermo, w tym stanie do niczego mi się nie przydasz. Jeszcze nam tylko brakuje, żebyś tu padł i rozwalił sobie łeb. Więc bardzo proszę, zrób, co ci powiedziałem.

      Ostatnim pacjentem tej nocy był trzynasto- lub czternastoletni chłopak, któremu urwało nogi, prawą dokładnie pod kolanem, lewą w połowie uda.

      – Dobrze. – Oderwałem wzrok od tych strzępów, by spojrzeć na mojego szefa, i skinąłem głową. – Skończę z nim i idę, obiecuję.

      Był bardzo przystojny. Miał mały nos, pełne usta, długie gęste rzęsy, szerokie czoło i kwadratową męską szczękę. Od razu pomyślałem, że dziewczyny z sąsiedztwa traciłyby dla niego głowę, gdyby nie został okaleczony na zawsze celnym trafieniem pilota, który nie potrafiłby nawet wymówić imienia chłopaka. Potem zwróciła moją uwagę karteczka wystająca z kieszonki jego koszuli: kawałek papieru w kratkę wyrwany z notesu, złożony we czworo: w pięciu linijkach, z jednym tylko błędem ortograficznym, zanotowano ołówkiem kanciastym charakterem pisma, jakiego uczą w swoich szkołach zakonnice: „¼ mleka, ½ monki, 6 jajek, 2 kości od szynki i chleb”. Przeczytałem listę zakupów i na powrót włożyłem ją do kieszonki, a kiedy zaszywałem mu kikuty, myślałem wciąż o tej matce, która przez resztę życia będzie się zadręczać, że wysłała syna po sprawunki akurat tego dnia, akurat o tej godzinie. O ile nie zginęła w tym samym bombardowaniu.

      Przez tyle godzin wdychałem zatęchłą, gorącą atmosferę szpitala, że pierwszy haust powietrza na ulicy okazał się niemal bolesny, choć zarazem dobrze mi zrobił. Było bardzo zimno, tej nocy znów zapowiadał się przymrozek; portier podsunął mi papierosa, którego przyjąłem. Nie spieszyło mi się, także dlatego, że jeszcze nie wiedziałem, jak dotrę do domu.

      – Taksówką. – Bernabé jak zwykle doskonale się orientował w sytuacji i wraz z tym rozwiązaniem przekazał mi także pobieżny raport na temat zmian, jakie zaszły w świecie zewnętrznym podczas mojego zamknięcia w szpitalu. – Pierwszą, jaka przyjedzie, niech się pan nie martwi. Ratusz je przysyła, bo karetki nie nadążają, nie wspominając już o karawanach. Cały dzień jeżdżą w tę i z powrotem, przywożąc chorych, zabierając trupy. Na cmentarzu zaczęto kopać zbiorowe mogiły, słyszał pan? Nie mogą już chować jak należy, za dużo zmarłych…

      Mówiąc to, zrobił kilka kroków przed siebie i podniósł rękę, by zatrzymać nadjeżdżającą taksówkę, która faktycznie kierowała się do szpitalnej kostnicy. Przekonał kierowcę, że odwiezienie mnie na ulicę Hermosilla to dużo pilniejsze zadanie. Tamten zgodził się bez protestów i nie chciał policzyć mi za kurs.

      – Proszę zapamiętać moją twarz – powiedział tylko z uśmiechem – i jeśli jutro zobaczy mnie pan na noszach, niech się pan mną porządnie zajmie.

      – Miejmy nadzieję, że nie będzie to konieczne. Dziękuję bardzo.

      Ulica była opustoszała, wyglądała jak w każdy jesienny czwartek o świcie, z tą różnicą, że w oddali rozlegały się wybuchy bomb, które rozświetlały niebo nad innymi częściami miasta. W listopadzie 1936 roku nie wiedzieliśmy jeszcze, że piloci Legionu Condor dostali instrukcję, by nie bombardować dzielnicy Salamanca. Mieszkały w niej najlepsze rodziny w mieście, nie licząc kilku napływowych, jak familia mojego dziadka Guillerma, wielce szanowanego komisarza policji, który mógł kupić ładne mieszkanie w tej okolicy dzięki tajnym dochodom ze swojego potrójnego życia.

      „Mam taką szparkę tutaj, tutaj, o tu, przemawia do mnie nocami, wyrywa mnie ze snu…” Żaden sąsiad z ulicy Hermosilla 49 nigdy w życiu by się nie domyślił, że ten kuplet i kilka innych, jeszcze bardziej pikantnych, to dzieła don Guillerma Mediny, policjanta z zawodu, a po pracy dramaturga z zamiłowania, który co sezon miał wielką przyjemność zaprosić ich na premierę podniosłego historycznego dramatu, wierszem lub prozą, firmowanego jego własnym imieniem i nazwiskiem. „A co mówi? Ej, dziewczyno, okaż serce, połóż kres mojej udręce…” Lecz owe tak poważne utwory stanowiły bardzo nieznaczny procent dochodów dziadka w porównaniu z tym, co zarabiał za podpisywane pseudonimem wodewile, libretta frywolnych rewii i, przede wszystkim, teksty kupletów jak ten, który zdobył wielką popularność: „Przyjdź mej szparce na ratunek, ugaś wreszcie ten frasunek…”.

      Owa tajna produkcja literacka, jakością znacznie przewyższająca jego utwory dramatyczne, której pisanie dostarczało mu zresztą dużo więcej rozrywki, nawet jeśli targały nim z tego powodu wyrzuty sumienia, pozwoliła mu zapewnić dobrobyt rodzinie, kupić domek w Zarauz, opłacić moje studia medyczne i nabyć mieszkanie na reprezentacyjnej kondygnacji w prawym skrzydle kamienicy, która owej nocy wydawała się tak spokojna, jakby wzięta z jakiejś innej rzeczywistości, z dala od mojego miasta. Złudzenie to nader szybko się rozwiało.

      – Paniczu Guillermo! Paniczu Guillermo!

      Nie zdążyłem nawet zdjąć butów. Wieszałem dopiero płaszcz, kiedy usłyszałem stłumiony, nieśmiały odgłos pukania do drzwi i urywany, niepokojący szept, niemal płacz.

      – Paniczu Guillermo, na rany Boga, proszę otworzyć!

      Nawet kiedy rozpoznałem ten głos, nie mogłem uwierzyć, że słyszę go naprawdę owej nocy, o wpół do trzeciej nad ranem, ale byłem tak zmęczony, że niewiele myśląc, otworzyłem drzwi i przekonałem się, że trafnie odgadłem. Mieszkanie naprzeciwko stało puste, od kiedy jego właściciel, z wprost cudownym wyczuciem, wyjechał na wakacje, akurat na trzy dni przed puczem, który doprowadził do wybuchu wojny. Nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego jego służąca miałaby teraz stać przede mną roztrzęsiona, z twarzą zalaną łzami; ale tak właśnie było.

      – Co się stało, Experto?

      Zamiast odpowiedzi rzuciła mi się w ramiona i znów wybuchła płaczem tak spazmatycznym, że szloch uniemożliwił jej wyduszenie z siebie choćby słowa. Zatrzasnąłem nogą drzwi, posadziłem ją w jednym z foteli w przedpokoju, wziąłem jej twarz w dłonie, jednak mimo próśb nie zdołałem wydobyć z niej ani słowa. Poszedłem do kuchni po szklankę wody i zmusiłem ją, by wypiła, ale i tak w niczym nie poprawiło to sytuacji.

      – Ach, paniczu Guillermo! Ach, proszę panicza! – Chwyciła mnie za ramiona, jak gdyby musiała się na nich wesprzeć, by wstać, a potem nie chciała mnie puścić. – Niech mi panicz pomoże, na miłość boską, paniczu Guillermo, proszę pójść ze mną…

      – Experto, nie spałem od dwóch dni… – Ale ona już ciągnęła mnie za sobą do drzwi. – Jutro…

      – Nie, to