Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
wiem, co się dzieje. – Spojrzałem na nią twardo i zebrałem siły, wiedząc, że będę niesprawiedliwy. – Niemieckie bombardowania zabiły tysiące ludzi i nadal codziennie zabijają. – Bo ona nie mówiła o tego rodzaju przemocy. – To ty o niczym nie masz pojęcia, bo nie wychodziłaś z domu od dziewiętnastego lipca.

      – Ale Experta mi opowiadała. – Moja reakcja zirytowała ją, a ja ucieszyłem się z jej wściekłości, z tego, że gwałtownie pochyliła się nad stołem, a w oczach błysnął jej gniew. Potrzebowałem argumentów, by wyrzucić ją z mojego mieszkania. – A jak sądzisz, kto mi zabronił wychodzić z domu? Nie pozwoliła mi wyglądać przez okna, nawet te od podwórza. Żeby cię nie zobaczył Quintín, na miłość boską, żeby tylko cię nie zobaczył…

      – Quintín? – To imię całkiem mnie skonsternowało, bo dozorcą w budynku przy ulicy Hermosilla 49 był starszy człowiek, zawsze miły, spokojny, niezdolny nikomu wyrządzić krzywdy. – Ale skąd wam to przyszło do głowy? Biedny Quintín!

      W podejrzeniach, jakie żywiły względem dozorcy, bardziej niż oskarżenie, na które nie zasłużył, zabolało mnie, że wyszło ono z ust Experty. Osąd Amparo uznałbym za naturalny dla niej, bo ona, jak wszyscy konspiratorzy popierający pucz, musiała to jakoś sama przed sobą usprawiedliwić, zgromadzić zarzuty za wszelką cenę, bronić akcji, która zapoczątkowała tragedię, zapewniając, że wojna była nieunikniona, że chodziło o działania uświęcone i ratujące kraj, bezpośredni nakaz Pana Boga. Przyznając, że plądrowania, zabójstw, zbrodniczej zemsty dopuszczają się obie strony, Experta udowodniła, że jest ode mnie uczciwsza, lecz ta zaleta, sama w sobie chwalebna, wydała mi się mętna i godna politowania, bo przesycona służalczością. Nawet w tak rewolucyjnej sytuacji jak obecna, służąca don Fermína nie zdołała uwolnić się od poczucia obowiązku wobec swoich państwa, dwa czy trzy razy w tygodniu odmawiała sobie snu i przychodziła z odległej dzielnicy, by karmić starca i bezużyteczną panienkę, która z pewnością nie zdobyłaby się na to samo dla niej. Jej przesycona uległością dobroć, kolejna warta uznania cecha, której w tym momencie nie potrafiłem jednak docenić, wzbudziła we mnie raczej żal niż złość, bo znajdowała się dokładnie na przeciwległym biegunie zemsty, co dowodziło, że my, Hiszpanie, nigdy nie umiemy znaleźć wyważonego środka.

      – Quintín już tu nie mieszka – powiedziałem mimo wszystko. – Jest nowy dozorca Paco, uchodźca, który przyjechał tu z rodziną z Kordoby, kiedy zamordowano mu rodzeństwo. On cię nie zna, Amparo.

      – Och tak, ale… – Znów pochyliła się do przodu, złożyła ręce na podołku i spojrzała na mnie wzrokiem idącego na rzeź baranka. – Tego człowieka, którego przysłał wujek Ernesto, też wcale nie znaliśmy. Mówił, że jest falangistą, ale… – Zerknęła na mnie kątem oka, ale chyba nic nie wywnioskowała z wyrazu mojej twarzy. – Sama nie wiem, coś mi się w nim nie spodobało. Potem za każdym razem, gdy słyszałam windę, myślałam sobie, no to już, stało się. Na pewno wygadał się przed kimś, że zna starego, który siedzi sam w domu z kupą forsy, i przyszli nas okraść. Najpierw powiedzą, że chcą nas stąd zabrać, a potem wywiozą na jakieś odludzie, wpakują po kulce w łeb i do widzenia.

      – Czyli nie ufasz nawet ludziom z waszej strony – powiedziałem to całkiem poważnie, bo jej strach wydał mi się szczery.

      – Póki byłam sama z dziadkiem w domu, nie. A gdybym musiała tam wrócić i znów siedzieć sama… to też nie. Jeśli teraz tam pójdę… – Na tę myśl w oczach stanęły jej łzy. – Nie zniosę tego, Guillermo. Naprawdę wolę już wyjść do miasta i niech się dzieje, co chce, mówię poważnie. Ale do ciebie mam zaufanie, mimo że jesteś czerwony. Wierzę ci i dlatego pomyślałam… – Przerwała, by nieco dojść do siebie. Nagle w jednej chwili przeistoczyła się z zafrasowanej panienki w psotne dziewczątko. – I tak prawie nie ma cię w domu. Wiem, bo spędziłam ostatnio wiele bezsennych nocy, stojąc przy wizjerze w drzwiach naprzeciwko, kiedy pilnowałam schodów. Ty tu przychodzisz tylko spać. Dwa dni temu wróciłeś o siódmej rano, a ja już się obudziłam. Chwilę później wstałam, poszłam do kuchni i zjadłam śniadanie. Tylko z mlekiem co prawda, bo nie chciałam, żeby po domu rozszedł się zapach kawy, ale zjadłam śniadanie, umyłam szklankę i wróciłam do mojego pokoju, a ty się nawet nie zorientowałeś. Prawda, że nie?

      Nie wiedziałem już, kim tak naprawdę jest kobieta, którą mam przed sobą: czy to jedna osoba, czy kilka w jednej, ani które z jej wcieleń powinienem uznać za fałszywe, a które za prawdziwe. Nagły przejaw niewinności nie pasował mi do zwykłego u niej sprytu, a ten z kolei do wyniosłości, jaką okazała podczas naszego spotkania, wyniosłości zupełnie niewspółgrającej z tchórzostwem; tym bardziej zaskoczyła mnie jej reakcja na sposób, do jakiego musiałem się uciec, by ją uspokoić. Jednak nic nie zdumiewało mnie równie mocno jak zademonstrowane wcześniej w szafie niepojęte połączenie bezczelności i bezbronności. To ono wznieciło we mnie alarm, nad którym nie potrafiłem przejść do porządku.

      – Do twojego pokoju? – Skinęła głową, a na jej ustach dostrzegłem cień uśmiechu. – Ty nie masz w tym domu żadnego pokoju, Amparo.

      – No tak, ale zauważyłam, że ty sypiasz teraz w pokoju swojej mamy, prawda? Więc zajęłam twoją sypialnię z dzieciństwa. Znam ją dobrze, bo nieraz się tam bawiliśmy. Masz bardzo duże mieszkanie, Guillermo. Gdybyś wrócił dziś z pracy o zwykłej porze, w ogóle byś nie zauważył, że tu jestem. Planowałam zamykać się tam co dzień po ciemku, o szóstej po południu, i siedzieć przy lampce nocnej ze spuszczonymi żaluzjami. Taki miałam plan. Brałabym sobie do pokoju jakąś kanapkę lub herbatniki, na wypadek gdybym zgłodniała, nie hałasowałabym, leżałabym po cichutku na łóżku i czekała, aż zaśniesz. Mogłabym tak wytrzymać bardzo długo, jestem pewna. Oczywiście pod warunkiem, że dziś nie zjawiłbyś się za wcześnie, chociaż właściwie…

      W tym momencie dojrzała w moich oczach coś, co sprowokowało ją do uśmiechu. Byłem jednak zanadto pochłonięty wyobrażaniem sobie Amparo zamykającej się po ciemku co wieczór w moim dziecięcym pokoju i dlatego nigdy się nie dowiedziałem, co takiego zauważyła.

      – Ciągle jeszcze możemy tak zrobić, prawda?

      Być może lepiej ode mnie wiedziała, jak bardzo wydawał mi się kuszący ten pozornie niewinny plan.

      – Nie.

      Pokręciłem przecząco głową, by wzmocnić siłę odmowy, ale Amparo nadal się uśmiechała, jakby wyczuła ciemną siłę, która zdołała w moim umyśle rozpracować tę propozycję i ocenić jej potencjał, niepokojący i fascynujący zarazem.

      – A dlaczego nie?

      – Bo nie chcę z tobą mieszkać, nie chcę z nikim mieszkać, jest mi dobrze tak, jak dotychczas. Lubię mieszkać sam i mam zbyt dużo pracy, by się tobą zajmować. – Te właśnie słowa przygotowałem sobie wcześniej. Teraz wyrzuciłem je z siebie, niczym dziecko recytujące z pamięci dobrze wyuczoną lekcję; choć przyznaję, że musiałem odwrócić od niej wzrok. – Rozumiem, że nie chcesz wracać sama do domu dziadka, i chętnie pomogę ci znaleźć inne miejsce. – W tym momencie udało mi się już mówić takim tonem, jakbym był całkiem przekonany o słuszności moich wywodów. Znów podniosłem na nią wzrok i natknąłem się na uśmiech niemal drwiący. – Możemy pójść do kościoła anglikańskiego, który jest tu obok. Oni poproszą o azyl dla ciebie w brytyjskiej ambasadzie, wiem, że robili to dla innych osób. Albo załatwię ci posadę pielęgniarki w moim szpitalu. Mamy pawilon z sypialniami dla rezydentów, a nie ma chyba w całym Madrycie bezpieczniejszego miejsca. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że tam mieszkasz. A jeśli nie chcesz pracować, moglibyśmy…

      – To będzie taka gra – przerwała mi i mówiła dalej, jakby