Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
mi, jak poruszają się poszczególne figury. Ich służąca nie gotowała tak dobrze jak nasza i niemal zawsze przypalała picatostes2, za to towarzystwo małej Amparo rekompensowało mi niedostatki kulinarnego kunsztu Experty. Dziewczynka, podobnie jak ja, mieszkała ze swoimi dziadkami, chociaż nie była sierotą. Jej ojciec, inżynier, pracował dla niemieckiej firmy wydobywczej eksplorującej złoża mineralne w prowincji Huelva, a jego żona, która wraz z nim zajmowała dom wybudowany tuż obok kopalni, o całe kilometry od najbliższego miasteczka, odstawiała swoje dzieci do Madrytu w miarę jak osiągały wiek szkolny. Amparo, najmłodsza, była jedyną osobą w moim wieku, z którą mogłem się spotykać w dniach wolnych od szkoły. Przyzwyczaiłem się już do samotnej zabawy, ale wolałem bawić się z nią.

      W tamtym czasie doskonale się rozumieliśmy i co tydzień wymyślaliśmy sobie nowe zajęcia, chociaż nieodmiennie najbardziej lubiliśmy zabawę w chowanego: zamykaliśmy się w szafie na ubrania, w spiżarce, za koszami w prasowalni i siedzieliśmy tam cichutko, trzymając się za ręce, szepcząc do siebie, póki nie usłyszeliśmy wołania dorosłych szukających nas po całym domu. Na ulubioną kryjówkę upatrzyliśmy sobie dolną część olbrzymiej drewnianej biblioteki, która zajmowała w całości jedną ze ścian w gabinecie don Fermína. Ten robiony na wymiar mebel miał podstawę wysoką niemal na metr i na tyleż głęboką. Jej wnętrze było puste, bo zabrakło książek nawet na wypełnienie górnych półek, które sięgały aż do sufitu, niczym stopnie jakiejś azteckiej piramidy. Kiedy uwagę naszych dziadków zaprzątała szachownica, pełzaliśmy oboje po podłodze i bardzo powoli otwieraliśmy środkowe drzwiczki, dbając, by nie zgrzytnęły zawiasy, potem zamykaliśmy je równie ostrożnie i rozsiadaliśmy się w środku w pełnym napięcia oczekiwaniu.

      Zaletą tamtej zabawy wymyślonej, jak niemal wszystkie, przez Amparo było to, że łączyła w sobie emocje i spokój – wynalazek zdolny zatrzymać czas, który przestawał płynąć, gdy siedzieliśmy ściśnięci w drewnianej komorze, gdzie poznałem coś jeszcze wspanialszego. Zapach wosku mieszał się z wonią rumianku, w którym myła włosy; ten aromat przesycał nieprzeniknioną ciemność, nadając jej niejednoznaczną, świetlistą naturę, a my oddychaliśmy jednym rytmem, dzieląc dużo dziwniejsze wspólnictwo, bardzo ryzykowne, jeśli zważyć na prowizoryczność granicy, która oddzielała nas od całej reszty. Mój dziadek, jej dziadek, Experta, podwieczorek, balkony zwieszające się nad ulicą z tłumem nieznajomych, wszystko to znajdowało się po drugiej stronie zwykłych drewnianych drzwiczek i dopóki ktoś ich nie otworzył, było tak, jakby rzeczywistość zniknęła; izolowały nas od całej reszty, zostawiając mnie sam na sam z ciałem Amparo i moim własnym. Mieliśmy tylko nasze splecione ręce, palce zaciśnięte, jakby próbowały stopić się w jedno, kiedy ktoś nieprzynależący do owego świata, poza którym nie istniał żaden inny, wymawiał na głos nasze imiona. W tamtej wnęce w bibliotece w gabinecie don Fermína, z Amparo, dzięki Amparo, odkryłem naturę intymności. Potem wszystko nagle się urwało.

      Była ode mnie rok młodsza, ale dużo bardziej rozbudzona. Udowodniła mi to raz na zawsze pewnej niedzieli jesienią 1927 roku, niedługo przed moimi czternastymi urodzinami. Ona dopiero co skończyła dwanaście lat. Znajdowaliśmy się u mnie w domu, w gabinecie od podłogi po sufit zawalonym książkami. W tamtym czasie oboje umieliśmy już grać w szachy i czasem nawet zasiadaliśmy do szachownicy, choć ona nie bardzo to lubiła, bo zawsze przegrywała, mimo że wciąż zastawiała na mnie jakieś pułapki. Prosiła na przykład, żebym jej coś przyniósł z kuchni, herbatniki, szklankę wody, kostkę czekolady, a w międzyczasie przestawiała moją królową albo chowała mi wieżę. Po powrocie odzyskiwałem figurę, którą wzięła, lub odstawiałem królową na miejsce, na co ona protestowała z oburzeniem, nazywała mnie oszustem i przewracała swojego króla, żeby przerwać partię.

      Tamtego wieczoru uparła się, żebyśmy obejrzeli rozgrywkę naszych dziadków. Siedliśmy naprzeciw siebie, niczym para giermków, każde z nas obok swojego zawodnika. Akurat w chwili, gdy mój po raz pierwszy miał zaszachować, nasze spojrzenia się spotkały, a ona oparła się na krześle, rozsunęła nogi i pokazała mi majtki. Była to kolejna gra, ale ja nie znałem jej reguł i zinterpretowałem widok owego niepokalanego trójkąta białej bawełny jako atak. Przez mgnienie oka wstyd, który rozpalił mi policzki, kontrastował z przerażeniem, które pozbawiło koloru twarz Amparo, ale trwało to ledwie chwilę. Nie mogłem poświęcić jej na rozszyfrowanie tej bladości, gdyż musiałem natychmiast wstać z krzesła i pobiec do mojego pokoju. Potem, leżąc na wznak na łóżku, rozebrałem na czynniki pierwsze tę scenę, zrozumiałem ją jedynie po części i wstyd innego rodzaju, zażenowanie żółtodzioba niezgrabiasza, ignoranta, który właśnie wystawił się na przeraźliwe pośmiewisko, męczył mnie przez następny tydzień. Kolejnej niedzieli nie poszedłem z dziadkiem do don Fermína. Później zmarła babcia Amparo i partyjki szachów zostały na jakiś czas zawieszone, a gdy je wznowiono, to już beze mnie. Od tamtej pory aż do świtu dziewiętnastego listopada 1936 roku nie przestąpiłem więcej progu owego mieszkania.

      Mimo to nadal wszystko pamiętałem, z całą dokładnością, dlatego kiedy wszedłem za Expertą do gabinetu, byłem pewien, że nigdy nie widziałem kłódki na tych drzwiach. Mógłbym przysiąc, że biblioteka zawsze stała przysunięta do ściany – która, bielsza niż inne, wyglądała na świeżo pomalowaną – a nie za biurkiem w gabinecie, gdzie blokowała dostęp do głównej sypialni. Jednak Experta nie zadała sobie trudu, by mi teraz wyjaśniać te zmiany. Równie ostrożnie jak ja w dzieciństwie otworzyła środkowe drzwiczki w podstawie biblioteki, uklękła, weszła na czworakach do naszej dawnej kryjówki i zastukała do kolejnych drzwi, tych do sypialni, które faktycznie znajdowały się za meblem. Ktoś otworzył je z tamtej strony, a ona przeszła przez otwór. Gdy znikła mi na dobre z oczu, usłyszałem jej głos:

      – Tędy, paniczu Guillermo, tylko proszę uważać, żeby się panicz nie uderzył.

      Wcisnąłem się w otwór. Zaskoczyły mnie rozmiary mojego ciała, trudność, z jaką poruszałem się w tym tunelu, w którym niegdyś było mi całkiem wygodnie. Nim znalazłem się w sypialni don Fermína, poczułem zapach trupa i ten zawsze naglący odór, którego o świcie dziewiętnastego listopada 1936 roku nie mogłem pomylić z żadnym innym, skazał moje dziecięce wspomnienia na wygnanie na odległe rubieże zapomnienia.

      Wychyliłem głowę i ujrzałem Expertę z wyciągniętymi ku mnie ramionami, jak dawniej, kiedy wywlekała nas z owego mebla, jakby wydobywała ściśnięte w beczce śledzie. Tym razem jednak podniosłem się sam, a nos natychmiast kazał mi obrócić głowę w lewo. Tam, na dostojnym małżeńskim łożu z litego drewna, spoczywał don Fermín Martínez, z zamkniętymi oczami, dłońmi splecionymi na piersi i różańcem w zesztywniałych palcach. Opuszki miał niemal tak ciemnosine jak frak służby dyplomatycznej, w który ubrano go po śmierci. Wzdłuż prawej nogi, chyba po to, by dopełnić wrażenia absurdalnej ekstrawagancji emanującej z jego postaci, leżała szabla. Z drugiej strony niebieski bikorn wykończony białymi piórami wartował na wysokości talii. Ale cóż to ma być? zadałem sam sobie pytanie, widząc go w tym pokoju zamkniętym na cztery spusty, wdychając trujące powietrze przesycone odorem rozkładu.

      Moje pytanie można było zrozumieć na różne sposoby. Któregoś dnia w lipcu, idąc rano do szpitala, spotkałem w bramie Expertę. Niosła kosz pełen szmat, ścierek i środków czystości, który wyglądał na bardzo ciężki. Zaproponowałem, że pomogę jej to wnieść na górę, ale odrzuciła moją ofertę. Odstawiła kosz na ziemię i wyjaśniła mi dużo bardziej szczegółowo, niż było trzeba, że don Fermín wyjechał do San Rafael, bo jego siostra miała tam dom, że chyba nie musi mi tłumaczyć, jak dobrze mu robi górskie powietrze, i że, cóż za zbieg okoliczności, jaki pech, front zatrzymał się akurat w San Rafael, tak więc don Fermín wylądował w innej strefie i choć nic o nim nie wiadomo, postanowiła posprzątać nieco dom i właśnie


<p>2</p>

Hiszp. picatostes – chleb smażony na oliwie lub smalcu i obtaczany w cukrze; przekąska spożywana na śniadanie lub podwieczorek.