Pacjenci doktora Garcii. Almudena Grandes. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Almudena Grandes
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-808-9
Скачать книгу
któregoś dnia się na ciebie natknę, to co?

      – Och! Wtedy…

      Przechyliła głowę w bok, uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Gdy znów je otworzyła, lśniły bardziej niż moje.

      – Jeśli mnie zobaczysz, dam ci fant. Co zechcesz, o co tylko mnie poprosisz, cokolwiek. Jak kiedyś, pamiętasz?

      Powoli skinąłem głową, spojrzałem na nią przeciągle i błyskawicznie złożyłem broń.

      – Ale ja nie chcę cię zobaczyć, Amparo. – Owinąłem to kłamstwo w uśmiech.

      – Oczywiście, że nie. – Ona również się uśmiechnęła, odpłacając mi tą samą monetą.

      Bo oboje pamiętaliśmy o wszystkim.

      Oboje dobrze wiedzieliśmy, że ona zawsze była bardzo podstępna, a ja dużo lepiej od niej grałem w szachy.

      14 GRUDNIA 1936 – NORMAN BETHUNE W MADRYCIE

      Dla kanadyjskiego lekarza i naukowca urodzonego w 1890 roku na drugim krańcu świata – w Gravenhurst w stanie Ontario w Kanadzie – stolica Hiszpanii stanowiła cel, do którego długo zmierzał. Nie było mu łatwo dotrzeć aż tutaj. Za nim całe tygodnie starań w urzędach najwyższego szczebla, kampanie, by zebrać potrzebne fundusze, prowadzone wszędzie, gdzie się dało, od organizacji rządowych aż po publiczne zbiórki. Ostatecznie doktor Bethune przekroczył Atlantyk, przemierzył Francję, bez chwili odpoczynku pokonując szosą wyczerpujące etapy; podróż zwieńczył burzliwy przejazd przez podzieloną Hiszpanię. Satysfakcja, jaką czuje, wysiadając z ciężarówki przed bramą pod numerem 36 przy ulicy Príncipe de Vergara, aż nadto wynagradza jego trudy.

      Doktor Bethune przybył do Madrytu jak tysiące innych zagranicznych wolontariuszy, by oddać się pod rozkazy Rady Obrony Madrytu9 i rządu Republiki. Zamiary doktora są wyjątkowo ambitne, a jego pomoc na tyle istotna, że władze umieszczają go w okazałym piętnastopokojowym mieszkaniu, dawnym lokum niemieckiego dyplomaty, który po zamachu stanu postanowił przedłużyć swój urlop na czas bliżej nieokreślony. W mieszkaniu na górze znajduje się główna siedziba Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, którego personel z otwartymi ramionami przyjmuje entuzjastycznie nastawionych przedstawicieli narodu kanadyjskiego.

      W ciągu kilku godzin Bethune i jego współpracownicy usuwają meble, obrazy i dywany, przekształcając luksusowy apartament w laboratorium wyposażone w aparaturę nieznaną w ówczesnej Hiszpanii. Tajemnicza szafa, która okazuje się lodówką marki Electrolux, autoklaw sporych rozmiarów i dwa ogromne sterylizatory zajmują większą część obszernych salonów. Tam, gdzie wcześniej były łóżka, teraz znajdują się szpitalne kozetki, a w stojących pod ścianami regałach i gablotach mieści się imponująca kolekcja szklanych naczyń. Butle próżniowe, flakoniki na krew, kroplomierze i różnego rodzaju pojemniki dzielą półki wraz ze strzykawkami, mikroskopami, kompletnymi zestawami narzędzi do torakochirurgii, hemocytometrami, dużym zapasem roztworu soli fizjologicznej i masek przeciwgazowych. Ale największy skarb Bethune’a to piętnaście plecaków z przenośnymi zestawami, na które składają się dodatkowe butle, pojemniki z płynem fizjologicznym i roztworem glukozy, plus sterylne pudełka, każde z ręcznikiem, kleszczami, nożem, strzykawką i nicią chirurgiczną. Pracownicy ośrodka – kucharz, dwie służące i człowiek przynoszący rzeczy z pralni – nigdy dotąd nie widzieli czegoś podobnego. Z pewnością nie zdają sobie sprawy, że nikt na świecie poza nimi również nie widział tego, co oni oglądają teraz w Madrycie.

      Kanadyjski Instytut Transfuzji Krwi10 właśnie rozpoczął działalność, a jego personel nie ma ani chwili do stracenia. Już nazajutrz po przybyciu doktora w prasie i we wszystkich rozgłośniach radiowych przez kolejne trzy dni rozpowszechniane są ogłoszenia wzywające honorowych dawców do oddania krwi, która pozwoli uratować wielu żołnierzy na froncie; nikt jeszcze nie wie, z jakim odzewem spotka się ten apel. Dotąd możliwe były jedynie transfuzje bezpośrednie od jednej osoby do drugiej, z żyły do żyły. Ich plan oznacza przełom w technice przetaczania krwi, ale wezwanie nie wychodzi ze szpitala, dlatego pracownicy Instytutu niepokoją się o jego skuteczność.

      Osiemnastego grudnia Norman Bethune długo nie może zasnąć. Dziewiętnastego, w sobotę, w pierwszym dniu pobierania krwi od dawców, wstaje bardzo wcześnie i przez szparę w żaluzji zerka na ulicę z balkonu. Brakuje jeszcze kilku godzin do otwarcia Instytutu, a kolejka wolontariuszy ciągnie się aż za róg ulicy. Odpowiedź mieszkańców Madrytu podnosi doktora na duchu i napawa go entuzjazmem, zaczyna się tu czuć jak w domu, choć nie rozumie ani słowa z języka pacjentów, którzy za chwilę wypełnią jego gabinet. Na apel lekarza zareagowała grupa wojskowych i cywilów w najróżniejszym wieku, różnych zawodów i pochodzenia. Wśród dawców zawsze przeważać będą kobiety.

      Lekarz upewnia się, że dawcy przyszli na czczo – kluczowa sprawa, o której w apelach powtarzano do znudzenia. Potem przygotowuje każdego do oddania pół litra krwi na rzecz Republiki. Bezcenny płyn wypełnia butelki, do których zawczasu dodano niewielką ilość cytrynianu sodu. Po napełnieniu każda z nich zostaje opatrzona etykietą z grupą krwi, datą pobrania i danymi dawcy. Pracownicy Instytutu proponują wolontariuszom po łyku brandy na wzmocnienie, z flaszki przygotowanej na tę okazję, oraz wręczają im bony żywnościowe. Z czasem, gdy przeciągające się oblężenie pogorszy warunki życia w mieście, każda porcja oddanej krwi wynagradzana będzie cielęciną w puszce.

      Kanadyjski Instytut Transfuzji Krwi przyciąga tak wielką liczbę madrytczyków, że w ciągu trzech dni butelki z krwią wypełniają największą lodówkę, jaka jest dostępna na rynku, a dawcy każdego ranka wciąż czekają w kolejce na chodniku ulicy Príncipe de Vergara po stronie z parzystymi numerami. „Nie wiemy z całą pewnością, jak długo w warunkach chłodniczych krew z cytrynianem zachowa pożądane właściwości, ale mamy nadzieję, że będzie to kilka tygodni”, pisze Norman Bethune w swoim pierwszym raporcie do Benjamina Spence’a, przewodniczącego Komitetu Pomocy Hiszpańskiej Demokracji w Toronto i, przede wszystkim, swojego przyjaciela oraz propagatora i sponsora całej misji.

      Dwudziestego trzeciego grudnia 1936 roku wybija godzina prawdy. Bardzo wcześnie rano zespół Bethune’a napełnia butelki w przenośnych zestawach krwią różnych grup, ładuje plecaki do ciężarówki i jedzie do szpitala polowego w Casa de Campo. Tam, na samej linii frontu, kanadyjski naukowiec ogląda konających na ziemi żołnierzy. Szuka idealnego kandydata, a wybór ma szeroki. Niemal natychmiast wskazuje chłopaka, którego czeka niechybna śmierć wskutek szoku hipowolemicznego wywołanego masywnym krwotokiem.

      Hiszpański lekarz, który się nim zajmuje, uważa jego przypadek za beznadziejny, podobny do wielu innych, którzy trafili do niego wcześniej w identycznym stanie. Chłopak ledwo oddycha, skórę ma trupio bladą, wilgotną i zimną, napiętą na zapadniętych policzkach, ani śladu koloru w wargach. W tym momencie tłumacz podchodzi do dyrektora szpitala, by wyjaśnić mu, że ten łysy mężczyzna, który nie mówi po hiszpańsku, prosi o zezwolenie na próbę uratowania pacjenta. Hiszpan sceptycznie wykrzywia twarz. Nigdy w życiu nie słyszał podobnego nonsensu, ale zgadza się na interwencję, bo jest pewien, że żołnierz i tak umrze. Jednak na wszelki wypadek zostaje, żeby popatrzeć.

      Bethune nakłuwa żołnierzowi opuszkę i pobiera próbkę szklaną szpatułką. Dwie minuty później, po określeniu grupy krwi, wbija igłę i przetacza pierwszą butlę krwi. I wtedy wydarza się cud. Trup ożywa. Zmarły otwiera oczy, ale to wciąż jeszcze za mało. Stracił tyle krwi, że kanadyjski doktor przetacza mu kolejną butelkę. Nim zabieg dobiegnie końca, pacjent spogląda na niego z uśmiechem.

      Norman Bethune osiągnął swój cel. Po raz pierwszy w historii transfuzja krwi przechowywanej w lodówce przywraca życie konającemu. Od tego momentu nie


<p>9</p>

Junta de Defensa de Madrid.

<p>10</p>

Instituto Canadiense de Transfusión de Sangre.