Król magii. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7508-658-4
Скачать книгу
Dlaczego o tym zapominasz? Jak ci się to udaje?

      – Nie wiem, Quentinie – pokręciła głową. Potem zwróciła na niego te zupełnie czarne oczy. – Tracę to. Albo to traci mnie. Odchodzi.

      – Co? Co ci się stało, Julio? Może musisz wrócić na Ziemię?

      – Nie! – powiedziała to ostro. – Nie wrócę tam. Nigdy.

      Sam ten pomysł najwyraźniej ją przeraził.

      – Ale pamiętasz Brooklyn, prawda? Skąd pochodzimy? I Jamesa, i liceum, i to wszystko?

      – Pamiętanie. – Znów z goryczą wykrzywiła usta. Mówiła teraz swym dawnym głosem. – To był zawsze mój problem, prawda Quentinie? Pamiętam Brakebills. Nie mogłam o nim zapomnieć.

      Quentin pamiętał jej pamiętanie. Nie zdała egzaminu do Brakebills i powinna była potem o tym zapomnieć, żeby szkoła mogła pozostać tajemnicą. Rzucili na nią zaklęcie, ale ono się nie przyjęło i Julia pamiętała.

      Jednak to właśnie zaprowadziło ją tutaj, na ten piękny statek na magicznym oceanie. Uczyniło ją królową sekretnego świata. Szła krętą ścieżką, ale ta doprowadziła ją do szczęśliwego zakończenia, nieprawdaż? Zaczynało mu świtać, że choć Fillory to szczęśliwe zakończenie dla niego, to jednak niekoniecznie dla Julii. Potrzebowała czegoś innego. Nadal kroczyła tą krętą ścieżką, a zbliżała się noc.

      – Chciałabyś nie zapamiętać Brakebills? Chciałabyś zostać w Brooklynie?

      – Czasami. – Założyła ramiona na piersiach i oparła się o ścianę kabiny w sposób, który po prostu nie mógł być wygodny. – Quentinie, dlaczego mi nie pomogłeś? Dlaczego mnie nie uratowałeś, kiedy przyszłam do ciebie po pomoc, wtedy w Chestertonie?

      To było usprawiedliwione pytanie. Sam też stawiał je sobie wcześniej. Nawet doszedł do kilku niezłych odpowiedzi.

      – Nie mogłem. To nie był mój wybór. Wiesz o tym. Nie mogłem wprowadzić cię do Brakebills. Ledwo sam się tam dostałem.

      – Ale mogłeś mnie odwiedzać, Quentinie. Przekazać mi, co umiesz.

      – Wyrzuciliby mnie.

      – Więc po skończeniu szkoły…

      – Dlaczego wciąż o tym mówimy? – Ponieważ znajdował się na niepewnym gruncie, postanowił przejść do ataku. To podobno najlepsza obrona. – Słuchaj, prosiłaś, żebym im o tobie powiedział.

      Zrobiłem, co chciałaś. Powiedziałem im. Myślałem, że cię odnajdą i wyczyszczą ci pamięć. Zawsze tak robią.

      – Ale nie zrobili tego, Quentinie. Nie mogli mnie znaleźć. Kiedy przyszli mnie szukać, dawno mnie tam nie było. Rozwiałam się w powietrzu – pstryknęła palcami. – Jak za sprawą magii.

      – Powiedz mi, Julio, jak to miało działać? Chciałaś zostać uczniem czarnoksiężnika jak Myszka Miki? I jak myślisz, jak ja się czułem? Gówno cię obchodziłem, a potem nagle, kiedy zostaję panem Czarodziejem MacCzarodziejem, ty mi się rzucasz w ramiona. To tak nie działa.

      – Obchodziłeś mnie, Quentinie, tylko nie chciałam z tobą sypiać. Boże! – Odsunęła się od niego, co w tej wąskiej przestrzeni oznaczało balansowanie na dwóch nogach stołka. Po chwili opadł znów na cztery. – Chociaż byłam gotowa sypiać, gdybyś mi dał to, czego potrzebowałam.

      – I tak to dostałaś, no nie?

      – Och, jasne. Dostałam, i to o wiele więcej, niż sądzisz. Nie powinieneś być tym zaskoczony, ty przede wszystkim. Rzuciłeś mnie na pastwę prawdziwego świata, bez magii! Wszystko, co się ze mną stało, zaczęło się od ciebie. Chcesz wiedzieć, co to było, Quentinie? Powiem ci, ale dopiero jak zasłużysz.

      W kabinie zapadła cisza. Na zewnątrz noc opadła ciężko na fale w kolorze granitu. Małe okienko było pochlapane wodą.

      – Nigdy nie chciałem, żeby tak się stało, Julio. Cokolwiek się stało. Przykro mi.

      Musiał to powiedzieć i to była prawda, tyle że niejedyna. Były też inne prawdy, nie tak atrakcyjne. Takie jak: byłem na ciebie wściekły, Julio. Przez całe liceum chodził za nią jak pies i bardzo mu się spodobało, kiedy role się odwróciły. Czy to dlatego nie uratował jej wtedy? To nie był jedyny powód. Ale jeden z powodów.

      – Znowu poczułam się sobą – powiedziała niewyraźnie. – Wtedy. Kiedy się wściekłam. – Okienko zaszło parą. Julia zaczęła coś na nim rysować, potem starła. – Teraz to mija.

      Powinien sobie dać spokój z magicznym kluczem. Powinien się zająć tym. Julia nie potrzebowała jego miłości. Potrzebowała jego pomocy.

      – Pomóż mi zrozumieć – poprosił. Wziął w dłonie jej zimne palce. – Powiedz mi, co mogę zrobić. Chcę ci pomóc. Chcę ci pomóc pamiętać.

      Coś jeszcze świeciło w pokoju, coś oprócz niebieskiego błędnego ognika. Nie był pewien, kiedy to się zaczęło. To była Julia – czy może nie tyle sama Julia, tylko coś w niej. Świeciło jej serce: widział je przez skórę i nawet przez sukienkę.

      – Ja pamiętam, Quentinie – powiedziała. – Tutaj, na oceanie, z dala od Fillory, to do mnie wraca. – Teraz uśmiechnęła się promiennie i to było jeszcze gorsze, niż kiedy siedziała z twarzą bez wyrazu.

      – Pamiętam tak wiele rzeczy, których nigdy wcześniej nie znałam!

* * *

      Tej nocy, po ciężkiej kolacji Quentin zszedł pod pokład, rozłożył chowane w ścianie łóżko i się położył. Zimno, mrok, pogoda, rozmowa z Julią, wszystko to sprawiło, że czuł się tak, jakby czas przyspieszył, a on nie spał od tygodnia. W zasadzie chodziło nie tyle o czas, co o odległość. Patrzył w górę, na nierówne czerwonobrązowe belki nad głową, tańczące w rozkołysanym świetle lampy olejowej.

      Czuł się zmarznięty i lepki od soli. Mógł się umyć, wiedział, jak zrobić słodką wodę ze słonej, ale potrzebował do tego zaklęcia, a palce miał zesztywniałe, więc uznał, że przeżyje jakoś tę lepkość. Już i tak zaczął się rozgrzewać. Kiedy się zaokrętował, na łóżku leżał przepisowy koc marynarski, szczeciniasta bestia, która ważyła chyba z pięć kilo i zapewne byłaby w stanie odbić kulę łańcuchową. Zupełnie jakby się kładł do łóżka z trupem dzika. Zamienił ten koc na grubą na trzydzieści centymetrów puchową kołdrę, która była bez przerwy wilgotna i zupełnie nieprzepisowa, ale nieskończenie przyjemniejsza w dotyku.

      Zaczekał chwilę, żeby sprawdzić, czy jego umysł nabierze się na to ciepło i zapadnie w sen. Kiedy tak się nie stało, a umysł dał jasno do zrozumienia, że nie podda się bez walki, usiadł i popatrzył na książki na półkach. W dawnym życiu w takim krytycznym momencie sięgnąłby na pewno po powieść o Fillory, ale wydarzenia odebrały mu tę konkretną przyjemność. No ale miał przecież książkę, którą dała mu Elaine. Siedem złotych kluczy.

      Siedem. Czyli było ich więcej, niż się spodziewał. Cóż, zadowoli się jednym. Jak się okazało, książka nie była powieścią, tylko baśnią spisaną dużym drukiem i ilustrowaną drzeworytami. Dla dzieci. Elaine zapewne zwinęła ją Eleanor. Co to za kobieta! Z tyłu znajdowała się pieczęć biblioteki ambasady. Poprawił poduszkę, żeby móc się na niej wygodnie oprzeć.

      Baśń opowiadała o pewnym człowieku, jego córce i czarownicy. Człowiek był wdowcem, a córka ledwie umiała chodzić, kiedy do miasta przybyła czarownica. Bezdzietna i zazdrosna o urodę dziewczynki, wykradła ją i zapowiedziała, że zamknie ją w zamku ze srebra na odległej wyspie. Mężczyzna będzie mógł uwolnić dziecko jedynie pod warunkiem, że znajdzie klucz do zamku, tylko że nigdy go nie znajdzie, bo znajduje się on na Końcu Świata.

      Niezrażony tym mężczyzna wyruszył