Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
ale nie odpowiedział.

      Quentin ruszył ku niemu tak nonszalancko, jak tylko się dało. Nie chciał wyglądać na kogoś, kto nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje. Nawet bez płaszcza pocił się jak mysz. Czuł się niczym nieadekwatnie odziany angielski odkrywca próbujący zrobić wrażenie na sceptycznie nastawionym tubylcu. Jedno musiał jednak ustalić od razu.

      – Czy to…? – Odchrząknął. – Czy to jest Fillory?

      Zmrużył oślepione słońcem oczy.

      Młody człowiek popatrzył na niego bardzo poważnie. Ponownie zaciągnął się głęboko papierosem, po czym powoli pokręcił głową, wydmuchując dym.

      – Nie – powiedział. – To stan Nowy Jork. Północna część.

      Brakebills

      Nie roześmiał się. Później Quentin to docenił.

      – Północna część? – powtórzył niepewnie. – Gdzie? Vassar?

      – Widziałem, jak przechodziłeś – odparł młody człowiek. – Chodź, musisz iść do Domu.

      Odrzucił niedopałek papierosa i ruszył przez trawnik. Nie obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Quentin za nim idzie. Quentin w pierwszej chwili został w miejscu, po czym nagły strach, że zostanie całkiem sam, sprawił, że pobiegł truchtem, aby go dogonić.

      Trawnik był ogromny, wielkości chyba z sześciu boisk do piłki nożnej. Quentin miał wrażenie, że szli nim całą wieczność. Słońce świeciło mu w kark.

      – Więc jak się nazywasz? – spytał młody człowiek tonem, który dobitnie świadczył o tym, że guzik go obchodzi odpowiedź.

      – Quentin.

      – Jak miło. A jesteś z?

      – Brooklynu.

      – Ile masz lat?

      – Siedemnaście.

      – Jestem Eliot. Nie mów mi nic więcej o sobie, nie chcę wiedzieć. Nie chcę się w to mieszać.

      Quentin musiał chwilami przyspieszać, żeby dotrzymać Eliotowi kroku. Coś dziwnego było z twarzą tego chłopaka. Trzymał się bardzo prosto, ale usta miał z jednej strony wykrzywione w trwałym grymasie, który odsłaniał zęby sterczące pod zaskakującymi kątami, do wewnątrz i na zewnątrz. Wyglądał jak dziecko lekko uszkodzone kleszczami porodowymi.

      Jednakże pomimo dziwnego wyglądu roztaczał wokół siebie aurę tak naturalnego opanowania, że Quentin natychmiast zapragnął być z nim w przyjaźni albo może po prostu być nim, kropka. Najwyraźniej Eliot należał do ludzi, którzy czują się na świecie na swoim miejscu – emanował naturalną pogodą ducha, podczas gdy Quentin czuł się cały czas tak, jakby z wysiłkiem płynął pieskiem, próbując złapać oddech.

      – Co to za miejsce? – spytał. – Mieszkasz tutaj?

      – Masz na myśli Brakebills? – odparł Eliot niefrasobliwie. – Tak, chyba tak. – Przebrnęli wreszcie przez trawnik. – Jeśli można to tak określić.

      Poprowadził Quentina w głąb cienistego labiryntu, który tworzyły wysokie żywopłoty. Krzaki zostały starannie przycięte w wąskie, fraktalnie rozchodzące się korytarze o skomplikowanym przebiegu, które od czasu do czasu otwierały się w małe cieniste alkowy i dziedzińce. Przez gęste listowie nie przedostawało się światło, tylko tu i ówdzie na ścieżkę padał ciężki żółty pas słońca. Minęli szemrzącą fontannę ze zniszczoną ponurą figurą z białego kamienia.

      Dobre pięć minut trwało, nim przez wyjście strzeżone przez dwa krzaki, w kształcie stojących na tylnych łapach niedźwiedzi, wyszli z labiryntu prosto na kamienny taras ukryty w cieniu wielkiego domu, który Quentin widział z oddali. Powiew wiatru sprawił, że jeden z wysokich liściastych niedźwiedzi jakby zwrócił lekko głowę w jego kierunku.

      – Dziekan zapewne zjawi się za chwilę – powiedział Eliot. – Chcesz mojej rady? Siedź tutaj – wskazał na zniszczoną kamienną ławkę takim gestem, jakby kazał zostać nazbyt przyjacielskiemu psu – i spróbuj wyglądać, jakbyś wiedział, gdzie jesteś. A jeśli mu powiesz, że paliłem, wygnam cię do najniższego kręgu piekieł. Nigdy tam nie byłem, ale jeśli choć połowa z tego, co słyszałem, jest prawdą, musi tam być równie okropnie jak na Brooklynie.

      Eliot zniknął w labiryncie, a Quentin posłusznie usiadł na ławce. Wpatrywał się w szare kamienne płyty tarasu widoczne między jego wyjściowymi czarnymi butami. Plecak i płaszcz trzymał na kolanach. To niemożliwe, pomyślał z przerażającą klarownością. Pomyślał te słowa, lecz nie miały żadnego punktu oparcia w otoczeniu. Czuł się, jakby przeżywał właśnie całkiem miły odjazd po narkotykach. Na płytach tarasu znajdował się skomplikowany wzór pnączy, a może słowa wypisane niezwykle zawiłą kaligrafią, tak zatarte ze starości, że nie do odczytania. W powietrzu tańczyły pyłki i maleńkie nasionka. Jeśli to halucynacja, pomyślał Quentin, to o cholernie dobrej rozdzielczości.

      Jej najdziwniejszą częścią była cisza. Choć nasłuchiwał uważnie, nie słyszał ani jednego samochodu. Miał wrażenie, że patrzy na film, w którym wyłączono ścieżkę dźwiękową.

      Przeszklone drzwi zabrzęczały kilka razy, po czym stanęły otworem. Na taras wyszedł wysoki gruby mężczyzna w garniturze z kory.

      – Dzień dobry – powiedział. – Ty zapewne jesteś Quentin Coldwater.

      Mówił bardzo poprawnie, jakby żałował, że nie posiada angielskiego akcentu, choć jego pretensjonalność nie sięgała tak daleko, by go udawać. Miał łagodną otwartą twarz i rzedniejące jasne włosy.

      – Tak, sir. – Quentin nigdy jeszcze nie zwrócił się do dorosłego czy w ogóle do kogokolwiek per „sir”, lecz nagle wydało mu się to bardzo stosowne.

      – Witamy w college’u Brakebills – powiedział mężczyzna. – Zapewne o nas słyszałeś.

      – W zasadzie nie – odparł Quentin.

      – No cóż, zostałeś dopuszczony do egzaminów wstępnych. Zgadzasz się do nich przystąpić?

      Quentin nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Akurat do takiego pytania nie przygotował się dziś rano.

      – Nie wiem – rzekł, mrugając w oszołomieniu. – To znaczy chyba nie jestem pewien.

      – Całkowicie zrozumiała odpowiedź, obawiam się jednak, że nie do przyjęcia. Musisz powiedzieć tak lub nie. – Po czym dodał z nadzieją w głosie: – To tylko egzaminy.

      Quentin poczuł silne przekonanie, że jeśli powie „nie”, ten świat zniknie, nim przebrzmi dźwięk jego głosu, a on znów będzie stał w zimnym deszczu i psim gównie na Pierwszej Ulicy, zastanawiając się, dlaczego jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że czuje na karku gorące promienie słońca. Nie był na to gotowy. Jeszcze nie.

      – Tak, jasne – powiedział. Nie chciał się wydać nadgorliwy. – Tak.

      – Świetnie. – Mężczyzna ewidentnie należał do tych na pozór pogodnych ludzi, których pogoda ducha nie sięga nigdy oczu. – W takim razie zaczynajmy. Nazywam się Henry Fogg… tylko bez żartów, proszę. Zapewniam, że słyszałem już wszystkie. Możesz się do mnie zwracać „panie dziekanie”. Chodź za mną. Ty jesteś ostatni, jak sądzę – dodał.

      Tak się złożyło, że Quentinowi nie przyszły do głowy żadne żarty. Wewnątrz domu było cicho i chłodno. Unosił się tu mocny korzenny zapach książek i orientalnych dywanów, i starego drewna, i tytoniu. Dziekan szedł energicznie przodem, z wyraźną niecierpliwością.