David Bowie. STARMAN. Człowiek, który spadł na ziemię. Paul Trynka. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paul Trynka
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-63248-97-0
Скачать книгу
Głos Davida brzmiał pospolicie, jak jakiegoś niedoszłego Johna Lennona ze sztucznym londyńskim akcentem. Charakter tego singla był dokładnie taki, jak realia jego powstania: brzmiał jak pospieszna próba zarobku w erze popularności bluesa. Conn musiał użyć wszelkich wpływów, by Decca wydała to nagranie. W końcu ukazało się w ich na nowo powołanym do życia labelu Vocalion. „Peter Stevens, który był odpowiedzialny za to nagranie, zupełnie na nie nie liczył”, mówi Conn, który mimo wszystko wykorzystywał wszystkie swoje kontakty w radiu i wśród DJ-ów, wciskając im entuzjastyczną notkę prasową: „Błyskawicznie nagrany singiel, popis wokalnych umiejętności Daviego Jonesa, u którego wszystkie chwyty są dozwolone!”.

      Conn nawet nie wspomniał o pozostałych członkach zespołu. Okazało się, że singiel został wyprodukowany tak, że Liza Jane znalazła się na stronie A. Kiedy chłopcy otrzymali swoje egzemplarze, zdziwili się, widząc, że autorstwo Liza Jane zostało przypisane Lesowi Connowi. Conn twierdził, iż napisał tę piosenkę i tłumaczył, że przecież „gdyby zrobił coś takiego Davidowi, to czy ten nadal chciałby z nim współpracować?”. Jednak wersje dotyczące autorstwa utworu różnią się między sobą. Według jednej z nich tytuł „może pochodzić od dziewczyny, z którą David się spotykał”. Mimo że dziś David nie pamięta już nic na temat tego, w jakich okolicznościach kawałek ten został napisany, historia Underwooda, jak to Liza Jane została wysmażona w kuchni jego mamy według przepisu Hueya Smitha, brzmi prawdziwie. Ale jak wyjaśnia George: „Nie chcieliśmy robić afery i postanowiliśmy, że jeśli Les chce szybko nagrać jakiś numer, niech go sobie weźmie”. Jak na ironię manipulacje Conna wokół praw autorskich pozbawiły Dick James Music, słynnego właściciela praw do piosenek Beatlesów, możliwości dysponowania w przyszłości prawami do muzyki Davida Bowiego.

      Czerwiec 1964 roku był apogeum działalności The King Bees. David i George spędzali większość czasu, włócząc się po Bromley: rozmawiali o muzyce, pili kawę albo prosili, by kupić im drinki w winiarni Henekey na High Street. Pozostała część zespołu spędzała czas w Fulham. W Justin Hall na West Wickham 5 czerwca odbył się koncert z okazji premiery singla, w tygodniu odbywały się imprezy. 19 czerwca David Jones powrócił z zespołem do studia Rediffusion – po upokorzeniu z The Kon-Rads – aby celebrować słodkie zwycięstwo swego telewizyjnego debiutu w Ready, Steady, Go! Jak typowe nastolatki upajali się tym doświadczeniem, przerażeni udziałem The Crickets – którzy dochodzili do siebie po jet lagu i rozmawiali z George’em o tym, że oglądał ich koncert w 1955 roku w kinie Elephant and Castle Trocadero. Obok w garderobie siedział John Lee Hooker, który szykował się do nagrania występu w Rediffusion. „Widziałem go z bliska! – David poinformował George’a w zachwycie. – Te dłonie, te palce!” Występ The King Bees odbył się w całkowitym amoku, a następnie odszedł w zapomnienie.

      Przez kilka następnych dni David i George przeżywali swoją chwilową sławę. Ubrani w moherowe marynarki grali kolejne koncerty. Kiedy jednak w Bromley South Wimpy Bar wertowali „Melody Makera”, stało się jasne, że Liza Jane nie zatrzęsie listami przebojów.

      Dla George’a Underwooda wydanie Liza Jane było „osiągnięciem samym w sobie”. Dla Davida – który śpiewał mniej niż rok, miał niezbyt mocny głos i musiał nauczyć się pisać samodzielnie piosenki – to nie wystarczało. Mówiło się, że przed wydaniem singla David i George myśleli o przejściu do innych zespołów, ale George był zszokowany sposobem, w jaki jego stary przyjaciel pewnego lipcowego dnia oświadczył: „Postanowiłem rozwiązać ten zespół – znalazłem inny”.

      Gitarzysta był zdruzgotany. „Powiedziałem mu wtedy: »Ty gnojku! Zostawisz nas w biedzie?«”. Dopiero później zdał sobie sprawę, że David już od kilku miesięcy zachowywał się i brzmiał jakoś nieswojo. „Ja byłem ambitny – ale nie tak jak on. On postanowił rzucić wszystko na jedną szalę”. Wiele lat później czytał o różnych ambitnych cwaniaczkach, takich jak Neil Young, dowiedział się o brutalnych zagrywkach, które stosowali, by pozbyć się z otoczenia kogoś bliskiego lub członka swojego zespołu. Wszystkie klocki złożyły mu się w całość. „Jaki jest sens, by trzymać się tego, co nie działa?” W wieku siedemnastu lat David był wokalistą drugiej klasy, ale ambicję miał zgoła pierwszoligową.

      Dla George’a granie z zespołem stanowiło pasję, którą chciał dzielić z przyjaciółmi. Kiedy odkrył, że David ma zupełnie inne priorytety, przeżył niemiłe zaskoczenie. Równie mocno szokowała go jego nieprzejednana postawa: egoizm Davida był prostolinijny, wrodzony i niemal dziecięcy, bez śladów złej woli. George był pierwszym, ale nie ostatnim, który usłyszał motto przewodnie Davida: „Numero Uno, stary!”.

      3

      Myśląc o sobie

      W Marquee z przodu stało sześć dziewczyn, a z tyłu pięciu gejów, którzy śledzili każdy jego ruch

Simon White

      Londyn 1964 roku został uwieczniony w historii popkultury jako swingujące szaleństwo; jego radosny rytm nakręcały silniki jaguara i podkręcone pigułkami kawałki modsów, wibrujące seksualną energią i łobuzerskim sznytem. W rzeczywistości te ekscytujące przeżycia dotyczyły tylko niewielkiej grupki outsiderów. Jednym z nich był David Jones. W tym pamiętnym roku, kołysząc biodrami, pewnie wkroczył w epicentrum swingującego Londynu, gdzie zadawał się z najmodniejszymi gwiazdami i uczestniczył w seksualnych ekscesach, przekonany, że ma do nich większe prawo niż ówczesna śmietanka towarzyska. W ciągu roku stał się jedną z głównych postaci tej sceny, znaną ze wszystkiego poza jednym: własną muzyką.

      Dryg, z jakim siedemnastoletni David zaplanował swój kolejny ruch w karierze, zdradzał jego perfekcyjne wyczucie. 19 lipca 1964 roku wszedł do zadymionego salonu w podmiejskim bliźniaku w Coxheath w hrabstwie Kent i zaskoczył jego lokatorów, sześcioosobowy zespół The Manish Boys, którzy zakładali, że „rewelacyjny wokalista”, o którym opowiadał im Les Conn, to David Jones, czarny rythm’n’bluesowiec, który doda ich grupie ciężkiego bluesowego posmaku i wiarygodności. Byli zdumieni, kiedy przez wielkie szklane drzwi do ich domu wkroczył szczupły blondynek w zamszowych butach, w towarzystwie paplającego Lesa Conna. Ku jeszcze większemu zaskoczeniu po półtorej godzinie zatrudnili go jako wokalistę.

      The Manish Boys, aż do czasu The Spiders from Mars, wydawali się dla Davida wprost stworzeni. To z nimi po raz pierwszy zyskał uznanie jako wokalista, to także w ich towarzystwie odkrył mnogość możliwości seksualnych dostępnych w kraju, który ochoczo otrząsał się z pruderii i siermięgi lat pięćdziesiątych. Razem wypracowali zadziorny, wszechstronny styl R&B, bazujący na muzycznej obsesji wokalisty, zespole Sounds Incorporated, i wspólnie nagrali pierwszą przyzwoitą płytę Davida. Ich osiągnięcia były o tyle zaskakujące, że ich pierwsze spotkanie raczej nie wskazywało na tak owocną współpracę.

      Po rozczarowującym odkryciu, że ten „chudy biały dzieciak” pochodzi z Bromley, a nie z amerykańskiego getta, The Manish Boys odbyli z nim jedynie krótką rozmowę. Les nalegał, by puścić im singiel King Bees, jednak uznali go za „rozczarowujący – jak wspomina klawiszowiec Bob Solly. – Ale sam David taki nie był. Miał ciekawą osobowość i żywe usposobienie, był ewidentnym showmanem. No i dobrze wyglądał”. Liderzy zespołu, Solly i saksofonista Paul Rodriguez, postanowili zatrudnić nowego wokalistę, ponieważ spodobały się im jego ubrania i – co zabawne – docenili jego punktualność. Jak podkreśla Solly: „Największe wrażenie wywarł na nas jego wygląd. I to, że można było na nim polegać. Dziewięćdziesiąt procent ludzi, którzy przyłączają się do zespołu, powinno pracować w samotności – ponieważ nie mają pojęcia, jak pracować z innymi ludźmi”. Od ich pierwszego spotkania David był idealnie punktualny – tak jakby pracował w teatrze. A ludzie teatru, mimo że brzmi to dziwnie, są bardzo, bardzo punktualni.

      Przy