Zanim list został wysłany, David pokazał go George’owi, który ostro zaprotestował. „Ojciec pomógł mu stworzyć list. Był dziwnie napisany, zawierał słynny cytat: »Brian Epstein ma Beatlesów, a Ty powinieneś mieć nas«”. David, niezrażony, zapewnił przyjaciela: „Nie martw się, wszystko będzie w porządku”. Miał instynkt do zdobywania pieniędzy. Bloom, rozbawiony bezczelnością młodzików, przekazał list Lesowi Connowi, swemu przyjacielowi ze środowiska żydowskiego w Stamford Hill. W ciągu kilku dni do domu Davida przyszedł telegram, a w nim prośba o kontakt telefoniczny z Temple Bar Conna.
To był szczęśliwy zbieg okoliczności. Niezmiennie opisywany jako ich menedżer Les Conn w rzeczywistości nigdy nim nie był. Miał wspaniałe koneksje, znał między innymi wydawcę Beatlesów Dicka Jamesa, gwiazdę filmową Doris Day i nabierających coraz większego znaczenia muzycznych możnowładców, Mickiego Mosta i Shel Talmy. Odegrał znaczącą rolę w rozwoju kariery The Shadows, Clodagha Rodgersa i The Bachelors. Jednak rola menedżera wymagałaby od niego pewnego zorganizowania albo umiejętności rozplanowania czyjejś kariery – cech, których z pewnością brakowało temu czarującemu, niezwykle sprytnemu człowiekowi.
Muzyk Bob Solly, który tamtej wiosny również poznał Conna, wspomina, jak aspirujący do roli możnowładcy Les prowokował: „Nazwisko Conn, imię Cwaniak!” – a potem pokazywał jako referencje całą walizkę mandatów, za które nie miał zamiaru płacić. Był niskim, pełnym energii pączuszkiem, który terkotał jak karabin bezczelnym, irytującym głosem. Często przerywał i zaczynał szukać jakiegoś dokumentu albo wycinka prasowego, którym chwilę wcześniej wywijał.
Conn był uosobieniem typowej dla brytyjskiej sceny ujmującej amatorszczyzny. Zorganizował dla Doris Day wytwórnię Melcher Music, a potem Dick James, wydawca Beatlesów, zwerbował go na promotora piosenek. Jako wydawca odnosił umiarkowane sukcesy, pisał okropne kawałki, ale miał nosa do wyszukiwania talentów. W ciągu kilku krótkich miesięcy zajął się przyszłym Davidem Bowiem oraz przyszłym Markiem Bolanem, pomagając obydwu wystartować.
Bloom poprosił Conna, by posłuchał The King Bees i sprawdził, czy warto zaprosić ich, oczywiście za śmieszną stawkę, na jego imprezę z okazji rocznicy ślubu, 12 lutego 1964 roku. Conn pamięta, jak The King Bees zagrali u niego w mieszkaniu. „To była fajna ekipa – wspomina. – Nie grali komercyjnej muzyki, raczej undergroundową. Ale David miał charyzmę, i George również”. A to wystarczyło, by dostali tę fuchę.
Ich debiut okazał się jednak całkowitą klapą. Bluesowy klimat runął, gdy pojawili się na imprezie w Jack Clubie w dżinsach i zamszowych butach i zauważyli pełne dezaprobaty spojrzenia nadzianego tłumu, wśród którego był sir Isaac Wolfson i lord Thompson of Fleet. The King Bees zostali zaproszeni do występu po The Naturals, wyczesanej kapeli grającej kawałki Beatlesów, wyposażonej w zestaw nowiusieńkich wzmacniaczy Vox. The King Bees podłączyli się do tego zestawu i zaczęli pierwszą piosenkę, Got My Mojo Workin’. Niestety David brzmiał fatalnie i zupełnie nie przekonał Blooma, który przecisnął się do Conna i wydarł mu do ucha: „Zdejmij ich! Rozwalają mi imprezę!”. The King Bees uciekli ze sceny i zrobili miejsce dla atrakcji wieczoru, duetu Adama Faitha i uroczej Very Lynn. „David popłakał się, kiedy kazałem mu zejść – wspomina Conn – ale ja mu powiedziałem: »Nie przejmuj się, jednej osobie się podobało, czyli mnie«”.
Conn stał się pierwszym przewodnikiem Davida po świecie biznesu muzycznego. Kilka tygodni później przyjechał swoim jaguarem na Plaistow Grove, by spotkać się z rodzicami Davida, którzy musieli podpisać kontrakt menedżerski w imieniu swojego siedemnastoletniego syna. Peggy, jak zauważył Conn, była bardziej gadatliwa; Haywood był „przyjacielski, ale poważny, w typie urzędnika państwowego”. Oboje nie mogli wyjść ze zdumienia, że po kilku miesiącach kariery David podpisywał już kontrakt z takim stylowym potentatem, który miał powiązania z Beatlesami. Otrzymali zapewnienie Conna, że niebawem David podpisze kontrakt płytowy, młody muzyk miał więc przed sobą ważne chwile.
Co ciekawe, w ogóle nie był zdziwiony czy zaskoczony takim rozwojem wydarzeń. Miał nastoletnią pewność siebie, dzięki której na wszelkie przywileje reagował tak, jakby mu się należały. Po latach przyznał, że wiele z jego pozornej pewności siebie było brawurą i że w młodości miał niskie poczucie wartości. Brzmi to trochę jak modne bzdury serwowane przez terapeutów, gdyż na scenie zachowywał się być może z rezerwą, ale kiedy trzeba było zagadać dziewczynę albo rozmawiać z całą salą obcych ludzi, jego pewność siebie była niezachwiana. W ciągu kolejnych lat nauczył się nieco subtelności, ale siedemnastoletni David Jones wydawał się wręcz bezwzględny w promowaniu samego siebie. Pełen entuzjazmu, otwarty, emanujący niepowtarzalnym poczuciem humoru, bywał też, jak zauważał Les Conn, bezczelny. „Był pewien, że zostanie sławny. Nabrał uroku później, kiedy odnosił już sukcesy”.
Zachowanie Davida było identyczne z postępowaniem innego aspirującego wokalisty, którego Conn poznał kilka miesięcy później w kafejce La Gioconda na Denmark Street. Był to Mark Feld, który niebawem miał się przeistoczyć w Marca Bolana. Ci dwaj byli, jak mówi Conn, „bardzo do siebie podobni. Stuprocentowo wierzyli w siebie, jeden i drugi. To ja ich poznałem i obydwaj mieli takie samo założenie: »Uda mi się«”. Jeden opowiadał drugiemu niestworzone historie, obydwaj stali się mistrzami kitu. David wspomina z czułością: „Mark był totalnym modsem, a ja byłem typem neo-beat hippie. Więc stoję ja i ten mod i on mówi: »Gdzie kupiłeś takie buty, człowieku? Gdzie kupiłeś tę koszulę?«. Zaczęliśmy więc gadać na temat ciuchów i maszyn do szycia. Potem przeszło na muzykę. »A ja będę wokalistą i zrobię taką karierę, że nie uwierzysz«. »O, tak! To ja w takim razie napiszę dla ciebie musical, ponieważ będę największym kompozytorem!« »Nie, człowieku, musisz posłuchać moich kawałków, bo ja piszę kapitalne rzeczy. A w Paryżu poznałem czarnoksiężnika!« Cała ta rozmowa toczyła się, gdy malowaliśmy na biało ściany biura naszego menedżera!”.
Obydwaj potrafili zaciekle się promować i flirtować bez zahamowań, zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Pewność siebie Davida zawsze stopowana była przez reakcje innych; Mark był o wiele bardziej irytujący. W ciągu następnej dekady ich kariery mocno się ze sobą splatały. Ich znajomi, na przykład DJ i modniś Jeff Dexter, opisuje ich jako „braci”. Nawzajem zarazem łechtali swoje ego, jak i zazdrościli do bólu dokonań drugiego. Na razie jednak ich relacja polegała na roztaczaniu wizji świetności w La Gioconda nad filiżankami kawy wycyganionymi od Lesa Conna.
Wiosną 1964 roku Conn wykorzystał swoje kontakty, by załatwić The King Bees pierwszy koncert na West Endzie, wspólnie z Roundhouse. Kiedy przyszło do załatwiania kwestii nagraniowych i wydawniczych, nie musiał szukać zbyt daleko. Dick James Music zajął się kwestią publishingu, a Conn wykorzystał swoją rolę specjalisty do spraw repertuaru w Decce, by załatwić im sesję w firmowym studiu, Broadhouse Gardens, w West Hampstead. Na stronę A zespół wybrał piosenkę kapeli Paul Revere and the Raiders Louie Louie Go Home – wydaną, rzecz jasna, przez Dick James Music. „Po prostu dano nam tego singla i kazano nauczyć się go grać – mówi Underwood, dodając, że w trakcie błyskawicznej produkcji członkowie grupy szybko „zaczęli czuć się jak trybiki w machinie”. Zespół miał zaaranżować własny utwór na stronę B. David i George przerobili tradycyjną folkową piosenkę Little Liza Jane, zmieniając tekst i dodając linię gitary z Smokestack Lightning Howlin’ Wolfa. „Zajęło nam to około piętnastu minut, w kuchni mojej mamy – mówi Underwood – a wielki wpływ miał na nas Huey »Piano« Smith”.
Nagranie zostało zrealizowane w standardowym czasie trzech godzin. Underwood się denerwował; David był opanowany: „Lepiej się do tego