Ta jedyna etatowa praca, jakiej kiedykolwiek się podjął, pozwoliła mu w przyszłości wypowiadać się w roli samozwańczego eksperta na temat designu, marketingu i manipulacji. W późniejszych latach opowiadał o tym, jak przemysł reklamowy był jedną z najważniejszych, obok rock and rolla, sił w kształtowaniu drugiej połowy dwudziestego wieku, oraz o tym, jak jego praca „ilustratora w branży reklamowej” stała się podstawowym tworzywem jego image’u. Jednak jak przyznaje, jego zainteresowanie tą branżą było krótkie. „Nienawidziłem jej. Miałem romantyczną wizję artysty na poddaszu – choć nie miałem zamiaru głodować. Głównym produktem promowanym przez Hirsta były odchudzające ciasteczka Ayds, pamiętam też wiele rysunków flamastrami i wycinanek przedstawiających spływające krwią płaszcze przeciwdeszczowe. Wieczorami z kolei szwendałem się po podejrzanych miejscach, słuchając zbuntowanych zespołów rockowych”.
Mimo że David zbytnio nie przykładał się do pracy, miał wyrozumiałego szefa – krótko strzyżonego, pobłażliwego faceta w butach z Chelsea, fana bluesa, który wysyłał Davida na przechadzki po słynnych sklepach płytowych Dobella, dziesięć minut od Charing Cross Road. To była mekka fanów modnego bluesa, miejsce, w którym Eric Clapton kupował dziwne importowane płyty, potem odtwarzał ich brzmienie i zadziwiał publiczność nowymi riffami, które zwędził od Alberta Kinga czy Buddy’ego Guya. David w podobny sposób szukał materiałów do inspiracji; kiedy Ian zasugerował, by kupił Country Blues Johna Lee Hookera, zauważył w sklepie debiutancki krążek Boba Dylana. „W ciągu kilku tygodni zmieniliśmy z George’em nazwę naszego małego zespołu R’n’B na Hooker Brothers i graliśmy Tupelo Hookera oraz House of the Rising Sun Dylana”. Chłopcy byli tak podekscytowani i pełni entuzjazmu, że zaczęli grać koncerty jako trio z perkusistą Vivem Andrewsem, jeszcze zanim na dobre założyli zespół. Przedstawiali się jako The Hooker Brothers albo David’s Red and Blues (co było nawiązaniem do słabości, jaką modsi10 mieli do barbituranów). Grali z innymi zespołami w Bromel Club, w Bromley Royal Court Hotel. Jak dziś przyznaje Underwood, wizja dwóch dzieciaków z Bromley, którzy definiowali się jako bluesmani z Missisipi, była niedorzeczna, „ale potrzebowaliśmy tego, by wyrwać się z naszego systemu!”. Pierwszy komplement od doświadczonego muzyka David usłyszał, kiedy The Hooker Brothers grali w Bromel Club wspólny koncert z Mikiem Cottonem. To był krótki występ, wciśnięty pomiędzy dwa sety tradycyjnego jazzu The Mike Cotton Sound. „Dobra robota – pogratulował aspirującym bluesmanom szanowany dwudziestosześcioletni muzyk – musicie być bardzo odważni”.
Równie odważni wydawali się jesienią 1963 roku, kiedy zagrali kilka krótkich koncertów w Bromel. Do grudnia, kiedy The Rolling Stones wskoczyli na Top 20 z I Wanna Be Your Man, na brytyjską scenę rockandrollową wkroczyła pierwsza fala muzyków, którzy mieli ją całkowicie odmienić. Wraz ze Stonesami pojawiły się dwa zespoły: The Yardbirds, którzy przejęli we władanie klub Crawdaddy w Richmond, oraz The Pretty Things. Jeden z jego członków, Dick Taylor, grał z Keithem Richardsem we wczesnym wcieleniu Stonesów. The Pretties znani byli w Bromley i okolicach dzięki Dorothy Bass, szkolnej koleżance Davida (i przez krótki czas dziewczynie George’a), która miała samochód i w ten sposób awansowała na roadie11 Pretties.
Z poczuciem, że powinni załapać się na tę falę, David i George wznowili wysiłki, by założyć prawdziwy zespół. To David zauważył ogłoszenie w „Melody Makerze”: grupa z Fulham poszukiwała wokalisty. Trio – gitarzysta Roger Bluck, basista Dave Howard i perkusista Robert Allen – siedziało bardziej w klimatach Cheta Atkinsa niż Muddy’ego Watersa, ale Jones i Underwood postanowili ich trochę „wyostrzyć”. Ich repertuar składał się z piosenek, które śpiewały niezliczone zastępy brytyjskiego narybku bluesowego: Early One Morning Elomore’a Jamesa, Spoonful Howlin’ Wolfa i Howling for My Baby. Nazwa zespołu, The King Bees, pochodziła od innego bluesowego klasyka, I’m a King Bee Slima Harpo.
Dla maleńkiej publiczności – być może parudziesięciu lokalnych dzieciaków – The King Bees stanowili powiew świeżości. „To było coś zupełnie innego od bluesa Sonny’ego Williamsona – mówi Dorothy Bass. – Wzorowali się na nim, ale szli w nowym kierunku. Sięgali po zapomniane starocie i wykorzystywali je, by stworzyć nowe brzmienie, coś, co do nas przemawiało”.
Bass była najprawdopodobniej najwierniejszą fanką The King Bees. Szwendała się z nimi po barach Wimpy, kafejkach, imprezach i koncertach. Dobrze znała Davida: dawał się lubić, był wesoły, pełen entuzjazmu, ale zabójczo monotematyczny. „Chciał jedynie robić próby i słuchać taśm albo płyt, które zdobył. To było całe jego życie. Każdy uważał się za eksperta w muzyce – ale on naprawdę był ekspertem. Wyróżniało go to, że potrafił zrezygnować z zabawy i wszystkiego, jeśli wymagała tego jego muzyka. Dla innych to było nie do pomyślenia”.
Lekcja, jaką otrzymali The Kon-Rads, okazała się dla Davida bardzo ważna: był przekonany, że wyszukiwanie nowych, modnych brzmień, zanim zrobi to konkurencja, jest kluczem do sukcesu. Wraz z George’em odkryli w Dobell debiutancki album Boba Dylana. David wspomina: „Dodaliśmy perkusję do House of the Rising Sun, uważając, że dokonaliśmy muzycznego przełomu. Byliśmy wściekli, kiedy The Animals nagrali tę piosenkę i osiągnęli z nią oszałamiający sukces”. Oczywiście The Animals dopracowali swój warsztat, grając co noc w clubie A-Gogo w Newcastle; David nigdy nie zbratałby się z takim plebsem. Na początek wolał przejąć od George’a rolę frontmana, choć wciąż czuł się w niej nieswojo. Kiedy Dorothy Bass woziła The Pretty Things na koncerty w południowym Londynie, David często jeździł z nimi i zagadywał wokalistę Phila Maya i założyciela zespołu, Dicka Taylora. Taylor opowiada: „Lubiliśmy go. Taki mały blondynek. Chociaż nie sądzę, żebym kiedykolwiek słyszał, że śpiewa”.
W przypadku wokalisty to, że był drobny i dawał się lubić, stanowiło klucz do sukcesu. „Był bardzo zamknięty w sobie – mówi Bass, który widział większość koncertów The King Bees. – Nie uważam, że miał kontakt z publicznością, być może koncentrował się na tym, co śpiewał. Nie wydawał mi się zbytnio sexy. George był zachwycający… Nie mogę powiedzieć, że David mi się nie podobał, był blondynem, był w porządku, ale nie widziałem go w roli symbolu seksu. Nie wchodził w interakcję z publicznością i nie dawał jej z siebie zbyt wiele. Nie bardzo to nam przeszkadzało. Po prostu byli naszymi kolegami, rówieśnikami, którzy stali z nami na scenie, i tylko to się liczyło”.
Na scenie David nie potrafił się tak puszyć, jak jego rówieśnicy, Mick Jagger czy Phil May. Poza sceną jednak był bardzo naturalny, sprawiał wrażenie przebojowego. Był synem swojego ojca, który przez ponad dziesięć lat pracował w public relations, miał wrodzone zrozumienie faktu, że tupet przyciąga tupet. Z tego powodu historia, która pomogła mu nagrać debiutancki singiel, stała się bardziej znana, niż sam kawałek.
Wedle tej historii David Bowie w młodości dystansował się od swoich rodziców. Peggy irytowała się jego mrzonkami, ponieważ David jeszcze przez najbliższe pięć lat miał być zależny finansowo od rodziców. Jej brak tolerancji podzielało wielu innych rodziców tego pokolenia. Reakcja Haywooda była bardziej złożona: miał konwencjonalne poglądy, ale był pobłażliwy. Razem z Davidem byli do siebie bardziej podobni, niż można powiedzieć: spokojni, lecz w pewien sposób nerwowi. W przypadku Haywooda objawiało się to uzależnieniem od papierosów, a David wkrótce popadł w ten sam nałóg – palił nawet tę samą markę, Player’s Weights. Pomiędzy ojcem a synem istniała oczywista różnica pokoleń, jednak młodzieńcze zainteresowanie