Nikomu o tym nie powiedziałam. Nie chciałam litości od moich bliskich. Nie chciałam się stać maczugą Matki. Nie chciałam takiego życia. Nie miałam wyboru w wielu kwestiach, ale w tej wciąż mogłam postawić na swoim. Studiowałam temat wnikliwie. Na miesiące zaszyłam się w bibliotece i przekopywałam archiwa – przeczytałam wszystko, co wydrukowano na temat mojego gatunku, i drugie tyle tego, co napisano, ale nigdy nie ukazało się drukiem.
Któregoś dnia do mojego pulpitu podszedł Kosma. Położył na blacie sześć batonów wysokoenergetycznych dla sportowców i parujący kubek pachnący melisą.
– Nie powinnaś robić tak długich przerw między posiłkami. I nie denerwuj się tak bardzo tym, że nie ma w nich odpowiedzi na twoje pytanie. – Wskazał stos ksiąg zajmujących sąsiedni stolik, bo na moim nie wystarczyło już miejsca. – Wierz mi, gdyby była, wiedziałbym o tym i powiedziałbym ci jako pierwszej.
Przez chwilę po prostu na niego patrzyłam. Był bibliotekarzem od kilku stuleci. Przeczytał każdą cholerną książkę, jaka powstała. A jednak nie chciałam mu uwierzyć. Dopiero po chwili dotarło do mnie coś, co wyparłam w pierwszej sekundzie. On wiedział.
– To zostanie między nami. Na zawsze – powiedział, jakby mi czytał w myślach.
I uwierzyłam mu. Nie tak mnie wychowała Irena, ale uwierzyłam mu, bo czasem po prostu trzeba komuś uwierzyć, a Kosma to w pewnym sensie rodzina, choć – by oddać mu sprawiedliwość – nie pasował do reszty znanych mi jej członków. Porządny facet. Totalny dziwak, ale dla mnie miły. Aż tak odbiegał od średniej spokrewnionych ze mną osób.
To mój przyrodni brat, co jest dość osobliwe, skoro on miał wówczas prawie pięćset lat, a ja ledwie dobiłam trzydziestki. Cóż, Ernst jest naprawdę długowiecznym skurwielem. Kosma właściwie go nie znał. Jego matka znudziła się naszemu ojcu po kilku latach związku i po prostu ją oddalił. Zamiast alimentów podarował jej kaleką wersję nieśmiertelności, by mogła się opiekować dzieciakiem, jak długo będzie trzeba. Kosma go nie interesował, bo nie spełnił wyśrubowanych kryteriów, jakie Ernst miał dla swojego potomstwa.
Nie znaliśmy się do czasu, aż trafiłam na szkolenie w Trójprzymierzu. Pierwszym przystankiem w szkole jest skan – rodzaj rytuału, który pozwala odkryć pochodzenie jednostki, rodzaj jej magii, drzewo genealogiczne, nawet najdalsze jego odnogi. To ważne, skoro magię dziedziczy się za sprawą genów recesywnych i może się odezwać po piętnastu pokoleniach. Wszystkie wyniki trafiają do archiwum Trójprzymierza, którym zawiadował Kosma. Rozpoznał sygnatury magii, nawet jeśli pozostawała nieaktywna. Był pewien, że jesteśmy rodzeństwem. Przysłał mi liścik, prosząc o spotkanie. Miał szczęście, że ciekawość wygrała z treningiem Ireny. Nie zaprzyjaźniliśmy się od razu. Ale zbudowaliśmy coś razem na fundamentach z batonów energetycznych i przysiędze, że nigdy mnie nie zdradzi. W jego oczach widziałam szczere współczucie i o dziwo mnie to nie wkurzało. Może dlatego, że też miał te geny. Nie przeszedł przełomu. Bał się tego bardziej niż czegokolwiek. Żył z tym strachem od stuleci. Ja nie wiedziałam, że mam się czego bać, zanim mnie to nie kopnęło. Z czasem nauczyłam się mu ufać, poddawać się jego trosce, szukać oparcia w jego doświadczeniu. Nie tak mnie wychowano, ale dla Kosmy robiłam wyjątek.
Opowiedział mi wszystko, co wiedział, o berserkach, Ernście, popieprzonej magii, która płynęła także w jego żyłach i która w każdej chwili mogła się aktywować. Dlatego żył, jak żył: spokojnie, cicho, żadnych wzruszeń, romansów, agresji. Doskonała izolacja w podziemiach biblioteki. Niczym mnich z zakonu kontemplacyjnego oddalał od siebie wszystko, co mogłoby go popchnąć w stronę przełomu. To właśnie jemu zawdzięczam to, że w takim stopniu, w jakim to możliwe, nauczyłam się nad sobą panować, tak bym nie stała się tym, czym zdecydowanie nie chcę się stać. Jego zdaniem powinnam znaleźć sobie miłą i spokojną pracę, na przykład w bibliotece, ale rozumiał, że nie mogłam tego zrobić – jako bibliotekarka nie zdołałabym dopaść Ernsta. Wymyślił więc wszczep, który niweluje przesadne wyrzuty adrenaliny i przez to daje sporo lepsze wyniki niż medytacja i trzymanie kciuków, by w chwili zagrożenia nie doszło do przemiany. On też podpowiedział mi, że moja płeć może być moją przewagą – bo skoro przemiana kobiet berserków jest wolniejsza, mogę ją spowalniać jeszcze bardziej, aż uzyskam nad nią kontrolę. Od tego czasu nie zmieniłam się w berserka, choć wykorzystywałam tę magię po swojemu. Mogę się przeobrażać w bezrozumną bestię, okej, ale kto powiedział, że tylko w nią? Skoro moje rysy twarzy i rozmiar mojego ciała są w stanie przechodzić w ekstremum w chwilach przemiany, może mogę mieć na nie wpływ wtedy, kiedy potrzebuję kamuflażu? Nie opanowałam nigdy magii iluzji, która jest niekompatybilna z moimi genami, ale nauczyłam się tych drobnych sztuczek, które przydawały mi się w pracy. Tak jak tego dnia.
Jestem brunetką, mam lekko śniadą karnację i migdałowe oczy, które przy odpowiednim makijażu wyglądają na skośne. Odziedziczyłam je po Irenie, jej wschodnie korzenie uwzględniały nie tylko matkę Litwinkę, ale też ojca, którego krewni hodowali konie na mongolskich stepach. Irena z pogardą mówiła o nim Kałmuk i go nie szanowała, tak jak nie szanuje nikogo, kto jest słabszy od niej i nie dysponuje magią. Jej zdaniem matka, wybierając takiego partnera, ograbiła ją z szansy na magię, skoro jej własną dziedziczyło co drugie pokolenie w linii żeńskiej. Osobiście uważam, że babcia, której nigdy nie poznałam, była mądrą kobietą, musiała zobaczyć w przepowiedniach, jak źle potoczyłyby się sprawy, gdyby Irena, z jej osobowością, stała się potężnym magicznym stworzeniem. Nie daje się zapałek piromanowi, a moja matka o niczym nie marzyła tak bardzo jak o tym, by podpalić świat i patrzyć, jak płonie.
Stojąc przed wysokim na dwa metry lustrem, szykowałam się do dzisiejszej akcji. W kufrze, obok zwyczajnych ciuchów na zmianę, miałam kilka na różne okazje, takie jak ta. W opiętym i połyskującym czarnymi cekinami staniku i lateksowych szortach wyglądałam nieźle, ale to wciąż nie był wizerunek, którego potrzebowałam. Przywołałam magię berserka i skoncentrowałam się na komórkach mojego ciała. Normalnie mam niecałe metr siedemdziesiąt i dość atletyczną sylwetkę, na którą ciężko pracuję na siłowni. Wyrobiłam sobie uda kurierów rowerowych i ramiona siatkarki – niezbyt atrakcyjne, zważywszy na moje dzisiejsze zadanie. Drżenie pod skórą było nieprzyjemne i trochę bolało, ale już przywykłam. Obserwowałam, jak wypełniający stanik biust staje się większy o dobre dwa rozmiary, nogi sporo dłuższe, a ciało smuklejsze. Dzięki takiej prezencji miałam większe szanse na obfite napiwki w barze bikini. Złagodziłam nieco rysy twarzy i makijażem podkreśliłam oczy – w końcu mój cel lubił Azjatki. Założyłam idiotyczne dziwkarskie kozaki, w których bieganie było wyczynem, ale które pasowały do reszty i do zadania. Narzuciłam na ramiona długi czarny płaszcz, żeby oszczędzić sobie trochę wstydu, nawet jeśli nikt mnie nie rozpozna. Wepchnęłam do torby porcję batonów proteinowych, bo utrzymanie nowej formy kosztowało mnie sporo energii. Byłam gotowa.
To jedna z rzeczy, których musisz się nauczyć w tym fachu: wchodzenie w rolę, stawanie się spełnieniem fantazji różnych ludzi. Udawanie miłej dziewczyny, twardej sztuki, gorącej dziwki, przyszłej matki ich dzieci, kogoś, kim trzeba się zaopiekować, lub kogoś, kto oderwie ci głowę, jeśli spróbujesz to zrobić. Cała sztuka to nie pomylić fantazji z rzeczywistością i nie zgubić siebie… czy własnego wyobrażenia o sobie. Czasami trudno to rozróżnić.
Wejście dla pracowników obstawiał jeden facet, wyraźnie nastawiony na ochronę wychodzących z lokalu dziewcząt przed namolnymi klientami niż na cokolwiek innego. Płaszcz zostawiłam w sakwie przy motocyklu, więc w szortach i błyszczącym staniku wyglądałam dla niego jak jedna z tancerek. Skinął mi nawet głową na powitanie.
Same tancerki były już nieco bardziej podejrzliwe, gdy przemknęłam wąskim korytarzem do ich garderoby. W niewielkim, dusznym pomieszczeniu przesyconym aromatem wietrzejących