– Jesteś nieśmiały? Nie chcesz, bym widziała, czy ci się podobam? – zapytałam moim najbardziej zmysłowym szeptem.
Mam wśród znajomych kilka profesjonalistek i uznały za zabawne nauczyć mnie kilku sztuczek. Ten ton i palce błądzące po krawędzi stanika zwykle powodowały odpływ krwi z mózgu. Usłyszałam kliknięcie pilota i po chwili kinkiety na ścianach rozbłysły światłem. Bingo.
– Masz jakieś specjalne życzenia? – spytałam. – Czy chcesz, bym się o ciebie troszkę poocierała? – Westchnęłam głęboko.
Potrzebowałam zbliżyć się do niego wystarczająco, by mu podać kołysankę i wszczepić nadajnik.
– Chodź tu – powiedział i znów sięgnął po pilota. Z głośników popłynęła dziwaczna, ludowa pieśń chińska czy japońska z piskliwym wokalem. – Tańcz – dodał.
Cóż, melodyjne to było jak odgłos dojenia krów, ale nie mogłam pozwolić, by kwestie estetyczne stanęły mi na drodze do wykonania zadania. Spełniłam więc jego życzenie.
– Bliżej – rozkazał, gdy byłam już na wyciągnięcie rąk.
– Tu możemy tylko tańczyć, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy się przenieśli w jeszcze milsze miejsce – powiedziałam cicho.
– Tyle mi od ciebie wystarczy – oświadczył z lekką pogardą. Miły człowiek, naprawdę.
Przesunęłam się o pół kroku, a on nagle schwycił mnie za nadgarstek i przyciągnął, by posadzić mnie sobie na kolanach. W ułamku sekundy wykorzystałam to przeciwko niemu. W jakimś filmie zobaczyłam gadżet, który natychmiast zapragnęłam zdobyć: pierścień z wysuwanym ostrzem. Był idealny na takie sytuacje jak ta – gdy musiałam mieć na sobie za mało ciuchów, by dało się gdzieś ukryć strzykawkę. Oplotłam mu szyję ramieniem i cicho jęknęłam, tak by nie usłyszał dźwięku wysuwanej igły. Nie zdążył na dobre poczuć ukłucia – neurotoksyna działała błyskawicznie i bez większych skutków ubocznych. Ocknie się za pół godziny z lekkim bólem głowy i bez wspomnień dotyczących tych kilku sekund mojego tańca do dźwięków molestowanych kóz. Jego głowa osunęła się ciężko do tyłu. Wstałam mu z kolan i zza stanika wydobyłam pudełeczko z nadajnikiem. Rozpięłam guzik koszulki polo, by odwinąć nieco kołnierzyk i odsłonić kark. Przyczepiłam pluskwę mniejszą niż dwugroszówka dwa centymetry za linią włosów i zamaskowałam jej obecność zaklęciem dołączonym do zestawu. Zapięłam guzik, poprawiłam mu ubranie i ułożyłam go wygodnie na oparciu fotela. Pilotem wyłączyłam boczne światła i nasłuchując, odczekałam jeszcze pięć minut. Słyszałam kroki i oddech wykidajły na korytarzu, więc wyszłam, dokładnie zamykając za sobą drzwi, ze zwieszoną głową i markotną miną.
– Co tam, mała? – zapytał życzliwie.
– On chce jeszcze jedną dziewczynę. Ale z tych regularnych. Za dziesięć minut.
– Nieco przecenia swoją regenerację, nie? – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Gdy Sai zejdzie ze sceny, to mu ją przyprowadzę.
Kiwnęłam głową i wyszłam. Mijając garderobę dziewczyn, zajrzałam do środka i powiedziałam:
– Powiedzcie Madame, że te pięć stów za prywatny pokaz też jest do podziału na was.
– Możesz wpadać częściej – oświadczyła królowa ula z leniwym uśmiechem – nie zaniżasz przesadnie poziomu.
Zasalutowałam, zbliżając dłoń do mojej czarnej, równiutkiej jak od linijki grzywki. Za kwadrans nie będzie po niej śladu. Wysłałam esemes do Karmy: „Nadajnik na miejscu”. Nie planowałyśmy go włączać od razu, na wypadek gdyby pan Han pamiętał zbyt wiele i kazał się sprawdzić czytnikiem biomagicznym. Pluskwa była mieszaniną magii i technologii, jak wszystko, co wychodziło spod rąk Karmy, więc zwykłe czujniki nie powinny jej wykryć, ale wolałyśmy nie ryzykować. Za dobę, może dwie, Karma włączy ją zdalnie i dane zaczną spływać na jej serwer. Za pozyskanie ich zapłacił nam konkurent pana Hana na rynku handlu przedmiotami sakralnymi z odległych azjatyckich krain.
Ze stukotem obcasów przemierzyłam parking nieniepokojona przez nikogo. Wyjęłam z sakwy płaszcz i wciągnęłam na spocone ciało. Zaczynało mi brakować energii. Gdy oddaliłam się o kilkaset metrów, pozwoliłam, by kamuflaż rozpłynął się we mgle, i znów byłam sobą. Wściekle głodną sobą, ale jak by powiedział Aleks – gdzie tu nowina? Do nory w świątyni miałam jakieś dwadzieścia minut szybkiej jazdy. Za pół godziny się najem.
Nagle na jezdnię wyskoczył czarny kształt, szarpnęłam kierownicą, próbując uniknąć zderzenia. Tyle że kształt wcale nie chciał go uniknąć. Poczułam uderzenie w bok i gwałtowne szarpnięcie, gdy w moje żebra wbiło się coś ostrego. Pazury. I więcej siły, niż miałby jakikolwiek człowiek, jakby samo śmierdzące wilgocią futro nie było wystarczającą wskazówką.
Puściłam kierownicę i silnik prawie natychmiast zgasł. Bezpieczeństwo ponad wszystko. Mimo to z zawrotną prędkością zbliżaliśmy się do betonowego ogrodzenia jednej z posesji. Z uchwytu pod bakiem wyciągnęłam Inkwizycję i oddałam sześć strzałów w korpus napastnika, ale nie wydawał się tym wzruszony. W pobliżu nie było żadnej latarni, ale widziałam dość dobrze, by zrozumieć, z czym mam do czynienia, i mimo obecności wszczepu poczuć uderzenie adrenaliny. To jedna z tych sytuacji, kiedy mogłam dopuścić do przełomu i walczyć z atakującym jak równa z równym. Wolałam tego uniknąć – przemiana w tak ciasnych skórzanych szortach bolałaby jak jasna cholera, nie mówiąc już o innych jej urokach. Poczułam, że mój bark zderza się z murem, a tył głowy uderza o twardą powierzchnię. Podciągnęłam nogę i wbiłam cienki obcas kozaka w brzuch wilkołaka, który w całym swoim włochatym koszmarze szczerzył na mnie zęby, ale wciąż mnie nie ugryzł. Poharatał mi żebra, poobijał, ale zębiska trzymał z dala od mojego ciała. I miałam całkiem niezłe wyobrażenie o tym, co właśnie się działo. Prędzej dam się zabić, niż pozwolę mu się gdzieś zawlec czy dopuszczę, by oddał mnie temu, kto zlecił porwanie. Dociskał mnie do ściany, trzymając wielką łapą za gardło, ale wciąż spory dystans zapewniała uwięziona między nami Ślicznotka. Jedną ręką zaatakowałam jego twarz, wbijając mu kciuk w oko, a drugą wymacałam zapasową kaburę Zębuszki ukrytą pod sakwą. Strzeliłam mu w skroń z przyłożenia. Mózg rozprysł się w promieniu metra. Spora część trafiła we mnie. Odepchnęłam ciało i uwolniłam Ślicznotkę. Z każdą chwilą trzęsłam się coraz bardziej. Opadałam z sił. Wyprostowałam kierownicę, modląc się, by uszkodzenia motoru nie okazały się poważne. Odpalił już za drugim razem. W nagrodę kupię mu nowe świece czy gaźnik, takie suchutkie i niezalane krwią wilkołaka. Nie skręciłam w ulicę, przy której stała świątynia. Atak zdarzył się na tyle blisko, że nie mogłam mieć gwarancji, że ktoś mnie nie obserwował i nie czekał teraz w ukryciu, aż się pojawię słaba i zakrwawiona. Pojechałam prosto w stronę parku Trzech Sióstr, gdzie w samym środku ćpuńskiej mety znajdowało się pęknięcie, nielegalne i nierejestrowane przejście między Warsem a realnym miastem. Pęknięcia nie są bezpiecznymi miejscami – po naszej stronie często okupują je drapieżniki, przyciągane skokami napięcia i nadzieją