Masywna bryła z ciemnych otoczaków połączonych grubymi warstwami zaprawy przypominała stodołę, tyle że zamiast wrót dość wysokich, by wjechał naładowany sianem wóz, ścianę czołową zajmował ogromny witraż. Robił spore wrażenie – światło dogasającego dnia przenikało kolorowe szkło, ożywiało aniołopodnobne stworzenia i nasycało życiem coś na kształt pierwotnej Amazonii. Między liśćmi egzotycznych drzew rozkwitały różowe, czerwone i żółte orchidee, lilie, róże. To właśnie ten witraż mnie przekonał. Wiedziałam, że chcę ten budynek, niezależnie od tego, kogo będę musiała wykopać, przekupić, przekonać. Okazało się, że nikt sobie nie rościł do niego prawa, bo miejsce to było nawiedzone. Duchy mi nie przeszkadzały. Ja nie próbowałam z nimi walczyć, one zaakceptowały to, że tu pomieszkiwałam, więc żyło nam się całkiem dobrze.
Ledwie zatrzasnęły się za mną drzwi, a zza balustrady chóru wychynęły Luiza i Ula.
– Hasło! – krzyknęła Urszula, srogo marszcząc brwi.
Kiedy się wprowadziłam, nie była dość wyraźna, bym widziała jej brwi. Może bardziej korzystała z mojej obecności, niż chciała mi się przyznać.
– Fontanna Wiecznej Młodości – odpowiedziałam.
Za każdym razem, gdy wychodziłam, zmuszały mnie do zapamiętania hasła. Nie lekceważyłam tego od czasu, gdy zapomniałam, jak brzmiało, i odmówiły mi dostępu do nory. Tak po prostu. Posiadały wystarczający poziom energii telekinetycznej, by ich groźby nie pozostały bez pokrycia. Dla mnie i tak były dość miłe. Raz, prowadzona na muszce przez kolesia, który chciał się wzbogacić na nagrodzie, która wówczas została wyznaczona za moją głowę, wykorzystałam gorliwość Luizy i Uli. Nieboraczek ze spluwą nie znał hasła. Nie przetrwał dziesięciu minut z wkurzonymi duchami nad głową. Jeśli się zastanowić, to właśnie wtedy obie nabrały wyrazu – mogły tupać i wyraźniej widziałam ich rysy twarzy. Z poltergeistów awansowały na coś silniejszego. Kolejna rzecz, o której nie rozmawiałam.
Nie sprzątałam tego miejsca. Połamane i nadpalone ławki wciąż zalegały w dwóch niezdarnych stosach, pokruszone szkło z rozbitych żyrandoli zgrzytało pod stopami, kurz i błoto oblepiały wszystko warstwą równomierną niczym fluid na twarzy. Zależało mi, by utrzymać pozory porzuconego, niebezpiecznego i niewartego ryzyka budynku. To nie między tymi rupieciami spędzałam czas, jeśli zatrzymywałam się tu na chwilę czy dwie. Pod balkonem chóru, ledwie widoczne na tle ciemnej boazerii, na której wciąż widniały dekoracyjne wzory namalowane złotą farbą, znajdowały się drzwi do podziemi. Nie miały klamki, trzeba było wiedzieć, którą listwę nacisnąć i gdzie podważyć nożem. Wąskie, kręte schody były śliskie, jak to wilgotny kamień, i ciemne – nikt nie pomyślał, by zamontować tu oświetlenie. Widziałam w ciemności wystarczająco dobrze, by nie zawracać sobie głowy remontem. Minęłam obszerne pomieszczenie pełniące funkcję katakumb, gdzie w wykutych aż pod sufit małych komorach w ścianie, przywodzących mi na myśl ciasne piętrowe prycze na łodzi podwodnej, wciąż leżały szkielety dawno zapomnianych mnichów, darczyńców i pobożnych obywateli. Za kratownicą dekorowaną różami i półksiężycami mieścił się wąski korytarzyk wiodący wprost do mojego apartamentu.
Cóż, przynajmniej rozmiar pozwalał nazwać go apartamentem, bo raczej nie standard. Ponad sto metrów kwadratowych komnaty o niskim stropie i murach ociekających wilgocią. Urządziłam się tu całkiem dobrze: miałam łóżko, kuchenkę gazową, skrzynie z ubraniami i bronią, zapasy pożywienia na kilka tygodni, sprzęt do ćwiczeń i spokój, bo ktokolwiek by po mnie przyszedł, musiałby wpierw ominąć Urszulę i Luizę.
Przygotowałam sobie termos zielonej herbaty i podgrzałam konserwę. Byłam wytrącona z równowagi i rozproszona wystarczająco, by nie poczuć nawet smaku wieprzowiny w pomidorach, co właściwie uznałam za dobrą rzecz. Wyciągnęłam wydruki od Karmy, by spokojnie zaplanować sobie dzisiejszą akcję, ale moje myśli wciąż uciekały do spotkania z Matką, do Robina i rozważań, do czego to wszystko prowadziło. Czułam to nieznośne napięcie, które zwykłam kojarzyć z intuicją. Coś wisiało w powietrzu.
Miałam dwie godziny do rozpoczęcia zadania. W sam raz, by się trochę spocić. Przebrałam się i sięgnęłam po ciężarki, próbując choć przez chwilę nie zastanawiać się, co tym razem knuje Matka. Gdzieś między pięćdziesiątym powtórzeniem ćwiczenia na tricepsy a pierwszą dziesiątką pompek doszłam do wniosku, że przez ostatnie dwa tygodnie była dla mnie podejrzanie miła. Nie przesadnie, bo to nie leżało w jej charakterze, ale dostałam dwa zlecenia, na których mi zależało, i nikt do mnie nie strzelał. Przy brzuszkach rozważałam, czy czegoś ode mnie chce, czy zamierza uśpić moją czujność. Wkurzona tym, że nie zdołałam wyłączyć głowy choć na czas ćwiczeń, położyłam się na macie, by pomedytować. Nie z potrzeby religijnej czy na skutek wakacji ze śliczną buddystką, niestety. Jakiś czas temu odkryłam, że medytacja pomaga mi utrzymać wszystko w ryzach. Adrenalina mogła uaktywnić moją magię, więc robiłam, co się dało, by obniżyć jej poziom. Nawet jeśli to oznaczało leżenie plackiem i wyobrażanie sobie rozkwitających kwiatów lotosu. Właściwie nie wiedziałam, jak wyglądają kwiaty lotosu, więc wyobrażałam sobie fale, latarnię morską w pobliżu Sopotu, zapach rozgrzanego piasku. W medytacji chodzi o zbudowanie w głowie szczęśliwego miejsca i spędzenie tam choć kilku chwil. Nie musiałam budować takiego miejsca. Istniało tylko jedno, w którym byłam szczęśliwa.
Właściwy dla mnie typ magii zwykle dziedziczą męscy potomkowie. Ma to wiele sensu, skoro przemiana napędzana jest testosteronem i adrenaliną. Znalazłam w kronikach zaledwie kilka przypadków kobiecych berserków. Wedle badaczy mogło być ich więcej, ale nigdy nie doszło u nich do przełomu, który zwykle jest skutkiem dużego skoku adrenaliny. To dość pocieszająca hipoteza, bo sugeruje, że większość tych kobiet miała życie wystarczająco spokojne i nieobfitujące w przemoc i agresję, by mogła nigdy nie odkryć swojej drugiej strony – brutalnej, bezmyślnej i wściekłej. Mój ojciec dopilnował, bym nie załapała się w ten schemat.
W kronikach wyczytałam też, że samice berserków są słabsze i ich przemiana nie jest spektakularna, więc na niewiele się zdają na polu bitwy. Berserki są wojownikami, ale silniejsza od ich pięści zawsze była reputacja. Pojawienie się ogarniętego szałem bojowym berserka zwiastowało morze krwi, wyrywanie kończyn i całkowity brak kontroli. Przeciwnicy często uciekali, nie podejmując ryzyka wejścia w drogę temu stworzeniu. Nie wiem, jak wygląda męska bestia. Jedynym berserkiem w szale, jakiego widziałam, byłam ja sama. Cholernie przerażający widok, mam nadzieję nie powtarzać tego doświadczenia.
Zmiana to kolejna rzecz, jaką mogę zapisać na konto ojca. Kiedyś go rozliczę z wszystkich tych cudowności, jakich dzięki niemu doświadczyłam. Nie tylko po nim dostałam te geny, ale porwanie uaktywniło przełom. Nie, nie od razu. To byłoby zbyt proste, gdybym zmieniła się tam, przykuta do krzesła, poniżana, bita czy okaleczana. Los nie był dość łaskawy, by dać mi wówczas szansę obrony – niewielką, skoro Ernst to stary wyga pól bitwy, ale jednak szansę.
Przełom nastąpił, kiedy byłam już wolna, jakby mój mózg postanowił mi udowodnić, że bezpieczna nie będę już nigdy. Wyczerpana, osłabiona utratą krwi, napojona leczniczym ekstraktem zasnęłam w sanktuarium, w białej pościeli, pod opieką Jemioły, która troszczyła się o mnie tak, jak nikt nigdy się o mnie nie troszczył. I wszystko do mnie wróciło w koszmarach. Stało się tak realne, tak prawdziwe, tak bolesne…
Ocknęłam się, kiedy moje ciało z rozrywającym bólem zmieniało się w bestię. W mojej głowie pojawiło się coś obcego, jednocześnie szalonego, rozwścieczonego i przerażonego. Dla mnie nie było już tam miejsca. Usłyszałam kroki na korytarzu, wyczułam, że bestia, jaką się stałam, napina mięśnie, gotowa do ataku. Resztką świadomości, jaka mi została, rzuciłam się do okna, do ucieczki. Bestia była wściekła.