Aleks, bo tak się nazywało to wielkie, połamane chłopisko, nigdy nie będzie chodził. Ernst złamał go na pół o kolano, miażdżąc mu kręgi lędźwiowe, a potem wyrzucił go przez okno. Nie zauważył, że ciało odbiło się o stalową konstrukcję schodów przeciwpożarowych z tak dużą siłą, że wyrwało je ze ściany. To ocaliło Aleksowi życie. Ernst miał zwyczaj podpisywać zwłoki, jakie za sobą zostawiał, miażdżąc im tchawice obcasem.
Od tej pory trzymamy się z Aleksem blisko. Nie powiem, że był dla mnie jak ojciec, bo jedyny ojciec, jakiego znałam, był totalnie szalonym skurwielem. Był przyjacielem. I jako jedyny wiedział prawie wszystko. Nie przesadzaliśmy z nadmiarem słów, ale każde z nas wiedziało, że to drugie stoi za nim murem. Nie roztkliwiał się przesadnie nad tym, że został przykuty do wózka. To jeden z tych facetów o twardym rdzeniu i krystalicznie jasnym światopoglądzie, który potrafił stwierdzić, że gdyby nie połamał nóg, nigdy by na nich nie stanął. I naprawdę w to wierzył.
– Umieram z głodu – oświadczyłam, starając się choć na chwilę odpędzić posępne myśli.
Spojrzał na kilkanaście papierków po batonach energetycznych zaśmiecających klapę Chevy’ego dookoła moich ud.
– Lubię fantazję, w której te wszystkie spożyte kalorie wracają do ciebie jednej nocy i budzisz się jako mały, tłuściutki pączuszek – powiedział z szerokim uśmiechem.
– To się nie zdarzy, staruszku, spalam je wszystkie za dnia. – Wzruszyłam ramionami.
Przed porwaniem potrzebowałam dziennie tyle kalorii, ile powinna spożyć normalna ludzka dziewczyna prowadząca dość aktywny tryb życia – dwa, dwa i pół tysiąca. Po porwaniu okazało się, że już nie jestem normalną ludzką dziewczyną i że potrzebuję ich cztery razy tyle. Ten chory metabolizm był moim niewdzięcznym spadkiem po ojcu.
Wjechaliśmy windą na piętro. Aleks mieszkał nad warsztatem. Cały budynek dostosował do swoich potrzeb. Aż dziw, jaki sprawny mózg kryła ta poobijana w setkach barowych burd głowa. Nie żartowałam, kiedy powiedziałam mu, że chętnie sprawdziłabym jego magiczny skan. Byłam pewna, że mimo solidnego wzrostu nosił geny krasnoluda, goblina czy innego ze stworzeń, które mają władzę nad metalami. Odmówił wykonania skanu. Znał swoją matkę i jej pochodzenie, była w większej części człowiekiem i nie znała magii ziemi czy metali. Ojciec ograniczył się do zostawienia w jej wnętrzu próbki nasienia i odszedł w ciemną noc. Aleks nie chciał wiedzieć, czy zawdzięcza mu cokolwiek. Nie określał tego, co robi z metalem i maszynami, magią, lecz talentem.
Szybko podgrzałam wielką porcję pieczeni zostawioną w lodówce przez panią Mariannę, która raz w tygodniu przychodziła posprzątać, uzupełnić zapasy i ugotować zestaw posiłków na kilka dni. Była aniołem – metaforycznie, bo genetycznie była wiedźmą ziemi. Dopiero gdy zjedliśmy wszystko, do ostatniego okrucha kaszy i marchewki, o pieczeni nie wspominając, przesunęłam po stole teczkę, którą dostałam od Matki. Wyciągnęłam z zamrażarki lody i pochłaniałam półlitrowy kubełek, czekając, aż Aleks wszystko przeczyta. Marszczył się i krzywił, pewnie w tych samych momentach co ja, kiedy zapoznawałam się z rewelacjami Ireny. Poza przydziałem i surowym listem rekomendacyjnym od Matki teczka zawierała życiorys Robina i dość pobieżny opis jego służby w Zakonie. Stanowiło to ze strony Matki niemal znak dobrej woli – mogła przecież wysłać za mną Robina bez ostrzeżenia.
– Można by to czytać szczeniakom do poduszki – oświadczył, dochodząc do ostatniej strony.
Skinęłam głową, bo potwierdził moje podejrzenia. Teczka była sprokurowana, tak idealna, że całkiem niewiarygodna. Było tam sporo luk i półsłówka, które śmierdziały na kilometr, jeśli znało się Zakon naprawdę dobrze.
– Myślisz, że jest automatem? – Zadał pytanie, które niepokoiło mnie najbardziej.
– Nie wiem. Przeszło mi to przez myśl.
Automaty były projektem Ireny – nie całkiem klonami, ale też nie do końca ludźmi. Pozostawały lojalne wyłącznie względem Matki. Nieustraszone nie dlatego, że odważne, ale dlatego, że nie ceniły swojego życia wystarczająco, by się bać śmierci. Znałam moją matkę i jej ego na tyle, by podejrzewać, że mogą być w jakimś stopniu ze mną spokrewnione. Irena wierzyła w swoje geny. To, że ja ją zawiodłam, nie znaczyło, że nie spróbuje raz jeszcze, ale nie było mowy, by zaszła w ciążę – to by ją osłabiło. Dlatego przypuszczałam, że automaty, jak jeden mąż ciemnowłose, wysokie, ciemnookie, powstały z jej jajeczek. Za sprawą połączenia medycyny, magii i technologii przyspieszała ich rozwój. Nie była dość cierpliwa, by czekać dwadzieścia lat, aż jej żołnierze dorosną. Wedle dokumentacji, której nigdy nie powinnam widzieć, wyprodukowanie dorosłego i w pełni sprawnego automatu zajmowało jej pięć lat. Rok z tego poświęcała na morderczy trening i programowanie – wtłaczała swoim „dzieciom” do głowy wszystko to, co jej zdaniem powinny wiedzieć.
Rozpoznanie ich nie było łatwe, nie na pierwszy rzut oka. Krwawili jak ludzie, umierali jak ludzie. Nie byli szczególnie rozmowni – ale kto w Zakonie był? Ich lojalność trwała w stanie nienaruszonym, lecz przecież większość Cieni słuchała poleceń Carycy. Niektórzy twierdzili, że istnienie automatów to kolejny miejski mit, podobnie jak domniemywana słabość Ireny. Czytałam dokumenty, które przechowywała na bardzo dobrze zabezpieczonym i zdecydowanie prywatnym serwerze, więc wiedziałam, że automaty nie są legendą. I trochę świrowałam na myśl, że Robin mógł być jednym z nich. Bałam się ich. Psycholog pewnie dopatrzyłby się w tym typowej dla rodzeństwa zazdrości i skłonności do rywalizacji. W końcu automaty idealnie spełniały oczekiwania naszej Matki.
– Był… dziwny. Uśmiechał się. Nie wiem, czy jest pomylony, czy naprawdę groźny.
– Zamierzasz go zdjąć jak pozostałych?
– Nie wiem. Matka jest dość kategoryczna. Jeśli go zdejmę, będę musiała zwiewać przed nią i przed całym Zakonem. Może sam zrezygnuje. – Uśmiechnęłam się blado.
– Zabierz go na obiad. Jeśli zobaczy, jak jesz, może uznać, że nie jesteś człowiekiem, i jeśli kiedyś wylądujecie na całodobowej izolacji z dala od jadłodajni, zjesz go, gdy skończą ci się batoniki.
Rzuciłam w Aleksa łyżeczką, ale schwycił ją w locie. Muszę zainwestować w plastikowe – metalowe za bardzo próbują mu się przypodobać.
Przed budynkiem, który w dokumentach Zakonu figurował jako mój stały adres, stał obcy samochód. Zaparkował akurat w takim miejscu, bym nie zdołała zobaczyć kierowcy bez podchodzenia znacznie bliżej, niż bym chciała. Bywałam tu na tyle często, by w wypadku obserwacji czy przeszukania wydawało się, że faktycznie tu mieszkam. Trzymałam tu trochę moich rzeczy, ale unikałam nocowania w tym domu. Nie tylko dlatego, że ten adres miała Matka i każdy Cień, który potrafi się zalogować na stronę internetową Zakonu. To miejsce miało swój urok, w każdym tego słowa znaczeniu.
Jakieś trzydzieści lat temu cały budynek był fabryką rowerów. Na parterze wciąż stał park maszyn, obecnie pokrytych rdzą, kurzem i pajęczynami. Przez okna wychodzące na podwórze do wielkiej hali wpełzał bluszcz, który rósł szybciej, niż powinno to być możliwe. Któregoś dnia zejdę po schodkach z mojego piętra mieszkalnego i zamiast hali wypełnionej złomem i grubymi rurami tworzącymi dziwaczny układ krwionośny starej maszynowni zastanę dżunglę. Nie będzie to pierwszy budynek pochłonięty w ten sposób – magia lubiła takie małe pokazówki, a w tym rewirze była szczególnie silna. Tuż pod fundamentami budynku przebiegała spora linia magiczna. Zwykle bezpośrednio nad liniami, gdzie magia jest najłatwiej