Podanie tego adresu w papierach Zakonu było pokazówką, deklaracją siły. Na wyrost, bo bałam się czkawki, jak każdy rozsądny obywatel Warsa – może nawet bardziej, skoro już wiedziałam, co mnie może czekać. Albo moje zabezpieczenia nie wytrzymają, albo nie zauważę sygnałów i czkawka zastanie mnie w łóżku, śpiącą, i obudzę się kimś lub czymś innym, przerażającym i niekoniecznie myślącym. Nie będzie to pierwszy raz… Choć wtedy to nie czkawka wyciągnęła na powierzchnię to, co we mnie siedzi, a Ernst Szalony.
Nie musiałam tam wchodzić. Miałam inny dom. Mogłam zostawić mojego niezapowiedzianego gościa tutaj, niechby sobie doczekał czkawki. Zakładałam, że to Robin. A to oznaczało, że Matka dała mu dostęp do moich akt. Ciekawe, czy prawdziwych, czy równie absurdalnie sprokurowanych jak te, które dała mnie.
Nie wiedziałam, w co Matka grała. Dając mu mój adres, wystawiała mnie lub jego. Nie założyłabym się o to, czyja śmierć lepiej wpasowałaby się w jej plan. Zajrzałam w papiery Robina raz jeszcze. W rubryce „adres domowy” wpisano adres siedziby Zakonu.
Jeśli wysłała go za mną, po co mi się przedstawiał i informował o partnerstwie? Chyba że to psychopata, który chciał, bym wiedziała, że zabawa się rozpoczęła, a pościg za świadomą ofiarą dawał mu więcej satysfakcji. Nie wyglądał co prawda na psychopatę, ale może naprawdę dobrze się maskował.
Albo Matka chciała, bym go zabiła, ale nieoficjalnie, więc nie dała mi na niego zlecenia, tylko wysłała z lewymi papierami i partnerstwem w zębach, wiedząc, jak działają moje odruchy. Jeśli tak… Kim, u diaska, jest ten facet? I czemu ona chce, by był martwy? Musiałam to wiedzieć, zanim zdecyduję się na konfrontację.
Wycofałam się do zaułka między budynkami i odjechałam. Potrzebowałam kilku odpowiedzi. Tylko jedna osoba mogła mi ich udzielić.
Rozdział 3
Kwatera Karmy była lepiej strzeżona niż siedziba Zakonu. Miało to sporo wspólnego z tym, jak dużą paranoję miała jej właścicielka, a także z faktem, że musiała się ona ukrywać również przed Zakonem. Na froncie budynku wciąż wisiał wielki napis z neonowych rurek – „Kino Świat”, choć musiało minąć pół wieku, odkąd zabłysnął po raz ostatni. Z jakichś powodów niektóre samogłoski odpadły szybciej niż spółgłoski, więc obecnie pozostało „Kn Świt”.
Karma nazywała swój dom Zamkiem i nie było w tym wiele przesady, przynajmniej w kwestii tego, jak trudny był do zdobycia. Dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły na parterze nie miał co prawda nawet jednego okna, ale wydawało się to sensowne, skoro znajdowały się tam sale projekcyjne. Te na wyższych piętrach strzegły natomiast solidne, metalowe okiennice. Główne wejście, dwuskrzydłowe drzwi z półkolistym witrażem nad framugą, zablokowano stalową sztabą i kłódką większą niż moja pięść. Na tego, kto uznałby, że może sforsować te zabezpieczenia, czekało kilka niespodzianek. Karma nie żartowała w kwestii swojego bezpieczeństwa, nie miała skrupułów, miała za to reputację, która sprawiała, że intruzi trzymali się na dystans.
Obeszłam budynek. Na bocznych drzwiach, obitych karbowaną stalą, wciąż widniał napis „Wyjście ewakuacyjne”. Wpisałam kod na panelu bezpieczeństwa. Poczułam, jak ożywa kamera wbudowana w judasza. Zamek odskoczył z trzaskiem i zostałam wpuszczona do wąskiego na metr i długiego na półtora metra przedsionka. Drzwi za mną zatrzasnęły się z cichym syknięciem. Te przede mną nie otworzyły się, póki Karma nie zeskanowała mnie, nie upewniła się, że nie miałam niechcianego towarzystwa, nie podrzucono mi żadnego urządzenia namierzającego czy pasożytniczego, nie zostałam w czasie czkawki zmieniona w nic, co mogłoby jej zagrażać. Trwało to jakieś dwie minuty. Komora była ciasna, klaustrofobiczna i ciemna. Podobny system obowiązywał w niektórych bankach, ale Karma zadbała o to, by jej komora kojarzyła się raczej z horrorami i skutecznie zniechęcała do częstych wizyt. Nigdy nie powiedziała mi, czy jeśli skanowanie nie pójdzie po mojej myśli, zdołam opuścić przedsionek i pójść dalej swoją drogą.
Drzwi otworzyły się z ponownym syknięciem, a ja odetchnęłam. Raz zdarzyło się, że Matka podrzuciła mi urządzenie namierzające. Pod wieloma względami byłyśmy podobne – w końcu mnie wychowała. I to budziło dość oczywisty konflikt. Ciekawość była nieodłącznym elementem jej natury, Matka chciała wiedzieć wszystko, a jednocześnie utrzymywać własne sekrety. Nieodłącznym elementem mojej natury stało się z kolei utrzymanie jak największej części mojego życia w tajemnicy przed wszystkimi, w tym przed nią. Ona podejmowała swoje próby, by się dowiedzieć, gdzie bywam i z kim utrzymuję relacje. Ja robiłam wszystko, by trzymać ją z dala. Na kilka lat zniknęłam i nie dawałam znaku życia. Potem, po porwaniu i po tym, co się ze mną stało, wróciłam i przeszłam testy kwalifikacyjne do Zakonu. Zaczęłam dla niej pracować. Nigdy nie powiedziałam jej, dlaczego to zrobiłam. Ona nigdy nie zapytała. Przyjęło się, że nie wracamy do tego, co zrobił mi Ernst i czego ona nie zrobiła, kiedy potrzebowałam pomocy. Ale nie byłam dość głupia, by wierzyć, że po prostu odpuściła i nie umierała z ciekawości.
Karma znalazła wówczas to urządzenie i wpuściła przez jego oprogramowanie wirus do systemu Zakonu. Matka nigdy o tym nie wspomniała, choć wiedziałam, że narobił sporo szkód. Nie wspomniała też, jak skończyła się jej próba rekrutowania Karmy. A ta nie kryła się przede mną z tym, co zrobiła – kiedy Matka nie przyjęła pierwszej odmowy i próbowała stosować techniki perswazji i nacisku, włamała się na konta Zakonu i wszystkie prywatne konta Ireny, w tym te głęboko ukryte, będące jej planem awaryjnym, gdyby z jakichś powodów musiała opuścić Zakon czy znów uciekać przed Ernstem Szalonym. Karma wyczyściła je wszystkie. Na dwadzieścia cztery godziny środki zniknęły. Na każdym zostawiła dokładnie sześć i sześćdziesiąt sześć setnych jednostek w walucie, w jakiej dane konto było prowadzone. Po upływie doby środki wróciły. Powiększone o jeden grosz odsetek. Matka próbowała jeszcze mieć ostatnie słowo w tej dyskusji i wysłała mnie do Karmy – już nie z ofertą pracy. Dogadałam się z nią za plecami Zakonu. Odwiedziłam też kilka Cieni i wolnych strzelców, którzy mogliby wziąć na nią zlecenie, gdyby Zakon chciał zemsty. Tej nocy każdy z nich dowiedział się, że Karma zyskała moją ochronę. Taki zawarłyśmy układ. Pasował nam obu.
Elegancka posadzka holu, czarno-biała szachownica z marmurowych płyt, wciąż była perfekcyjnie utrzymana i lśniąca. Kamień dobrze znosił fale magii i czkawkę, czego nie można powiedzieć o innych materiałach. Sale kinowe były zniszczone, od lat nieużywane. Aksamitne obicia foteli zetlały, czerwień wyblakła do odcienia rudo-różowego. W niektórych miejscach przebijały je pordzewiałe sprężyny. Biało-złota farba na ścianach spuchła i odłaziła płatami niczym poparzona słońcem skóra. Gdy jednak uniosłam głowę, dostrzegłam dekoracyjne freski sprzed wieku, wciąż wyraźne, kolorowe i radosne. Rajskie ogrody, tańczące nimfy i satyr grający na fujarce stawiali opór powszechnej degradacji. Może miały w sobie więcej magii, niż zakładałam.
Budynków takich jak ten stało w Warsie nieskończenie wiele – zwłaszcza w tych gorszych dzielnicach, których nie stać było na solidniejszą ochronę przed magią. Stanowiły opuszczone, popadające w ruinę pamiątki po ludziach, którzy tu kiedyś mieszkali i prowadzili zwyczajne życie. Dziś nie było już dla nich miejsca. Po katastrofie, ponad sześćdziesiąt lat temu, całe kwartały stały się częściowo wymarłe, częściowo zmutowane, a ich lokatorzy raczej nie śpieszyli się z odnawianiem kin czy restauracji. Wars już nigdy nie miał być normalnym miejscem do życia i ci, którzy w nim zostali, godzili się z tym. Przeobraził się w schronienie specyficznego typu ludzi i nieludzi.
Ci starsi, żyjący tu, kiedy magia oszalała, nosili w sobie ślady – wielu z nich utraciło zdolności magiczne, jakby przepaliły im się bezpieczniki. Okazało się, że stracili umiejętność kumulowania w sobie magii. Opuszczanie Warsa było dla