Dziennikarze i kandydaci byli wspólnikami nie tylko politycznymi, ale i biznesowymi. Ta robota miała tak potężny aspekt sprzedażowy, że reporterom niemal nieustannie zdarzało się traktować fakty dość swobodnie. Często politycy byli gotowi im w tym pomagać, nawet własnym kosztem.
W roku 2012 wśród dziennikarzy przy kampanii wcześnie zrodziła się konsternacja – uważali, że trudno będzie sprzedać rywalizację Obamy z Romneyem jako trzymającą w napięciu, bo wszyscy czuliśmy, że ten pierwszy wygra z łatwością. Nie wynikało to z sondaży, lecz głównie z tych samych nieprzeliczalnych tropów, które mieliśmy zignorować cztery lata później: wiece Obamy były wielkie, entuzjastyczne, podczas gdy Romney nawet w rodzimym stanie miał problem z przyciągnięciem ludzi; wydawało się wręcz, że dla każdego republikanina był kandydatem numer trzy.
W samym środku tamtej kampanii wzięli mnie do CNN, gdzie powiedziałem otwarcie, że reporterzy forują sondaże wskazujące na wyrównane szanse kandydatów, żeby tylko ratować oglądalność. Choć wielu mówiło o tym za kulisami, ja jeden byłem tak głupi, żeby wygarnąć sprawę na wizji. Zaraz potem wystąpił znany konsultant demokratów James Carville i stwierdził, że on sam słyszał takie opowieści w prywatnych rozmowach, upomniał jednak wszystkich, że „spoczywanie na laurach jest niebezpieczne”, że Obama wciąż może przegrać.
Niedługo później ujrzeliśmy zadziwiający fenomen: dosłownie każdy skłaniający się ku demokratom wychwalał absurdalnie nieporadnego Romneya jako godnego rywala. W „Independencie” pisano, że Obama „zwiędł” (to chyba najgorsze, co można usłyszeć od dziennikarza obsługującego kampanię), wyrażając szok, że nie walczy ostrzej z Romneyem, bo każdy, kto widział, „jak [Obama] gra w kosza jeden na jeden”, zna „jego ducha rywalizacji”. (Sami widzicie, jak te wszystkie brednie się łączą – przecież nie da się niczego powiedzieć o polityku na podstawie jego talentu do koszykówki!)
Tymczasem Carville opiewał nieistniejące talenty polemiczne Romneya, twierdząc, że na debatę „wszedł z piłą mechaniczną”. Inny arcykapłan komunałów, samozwańczy „centrysta” z CNN David Gergen, oznajmił: „Idą tu łeb w łeb”.
Co oczywiście nie było prawdą. Obama wygrał bez większych problemów. Nawet gdyby jednak to Romney jakimś cudem zdobył przewagę i zwyciężył, żaden z podobnych Gergenowi typów na świecie nie uroniłby ani łzy: przejęcie Białego Domu przez tnącego podatki szpenia od lewarowanych przejęć – mormońskiego Gordona Gekko – byłoby dla większości tych pajaców absolutnie do przyjęcia.
Była to idealna demonstracja spisanej w Manufacturing Consent zasady sfabrykowanej i sztucznie zawężonej dyskusji publicznej. Mieliśmy zrozumieć, że Obamę od Romneya różni bardzo wiele, że gra toczy się o wielką stawkę i nie ma pewności, kto wygra.
W rzeczywistości wszyscy już znali wynik, a ci, co najgłośniej meczeli o „niebezpieczeństwie spoczęcia na laurach”, wzruszyliby ramionami, widząc popieranego przez bankowców tytana inwestycji prywatnych wchodzącego na miejsce Obamy, który wówczas już od czterech lat pozwalał przydupasom Wall Street, takim jak Tim Geithner, i członkom zarządu Citigroup, jak Jack Lew, dyktować politykę gospodarczą na czasy po kryzysie.
Po roku 2012 byłem przekonany, że każdy kandydat, któremu wystarczy rozumu, żeby prowadzić kampanię na przekór temu wariactwu, uzyska dobry wynik. Na początku roku 2016, kiedy zauważyłem, że tak właśnie czyni Trump, coś powiedziało mi: będzie prezydentem. W pierwszym materiale na jego temat napisałem, że wygląda na „niepowstrzymanego”, tłumacząc:
Okazuje się, że pozwoliliśmy, by nasz proces wyborczy wyrodził się w coś tak fałszywego i niewydolnego, że byle półgłupi kanciarz może wbić się frontowymi drzwiami i rozerwać to wszystko na strzępy za pierwszym podejściem, jeśli tylko wystarczy mu jaj.
A Trump bynajmniej nie jest półgłupim kanciarzem. Zdecydowanie wybija się ponad przeciętną. Nie cieszyło mnie to, ale mogłem to zrozumieć. Najbardziej miażdżącym elementem kampanii Trumpa było to, że od dziesięcioleci dawaliśmy mu amunicję, bez której nie wybiłby się na sam szczyt. Kiedy mówił o spiskach elit, nie były to stuprocentowe brednie i ten stan rzeczy nie miał ulec zmianie.
Podczas prawyborów w Partii Republikańskiej obszernie wypowiadał się na tematy tradycyjnie rzadko poruszane podczas kampanii, takie jak choćby kwestia często towarzyszących kandydatom sponsorów.
– Waszym zdaniem Jeb Bush chce sprawić, że ceny leków będą konkurencyjne? – pytał. – Szefem pozyskiwania finansów jest u niego Woody Johnson.
Johnson był szefem koncernu Johnson & Johnson, dużego producenta farmaceutyków.
I on, i wielu innych bossów z wielkich firm farmaceutycznych siedziało na sali podczas debaty kandydatów republikańskich poprzedniego wieczora. Johnson & Johnson budził szczególne zainteresowanie jako właściciel Janssen Pharmaceuticals, spółki produkującej między innymi fentanyl, lek, który miał rzekomo spowodować niemal połowę spośród 70 200 zgonów z przedawkowania w roku 2017.
Trump nie wspomniał o tym – co więcej, za problemy narkotykowe w New Hampshire chamsko winił dilerów „zza południowej granicy” – ale na chwilę odsłonił przed wyborcami kulisy wyborczej maszynerii. Nie kojarzyłem, żeby którykolwiek inny kandydat wspomniał o tym, że na sali podczas debaty siedzieli darczyńcy kampanii.
Wiedziałem, że Trump wykorzysta przeciwko Clinton te same zagrania, którymi załatwił Busha, więc pisałem:
Trump bez wątpienia będzie wywodził, że Clintonowie to druga połowa tego spisku próżniaków, o którym wciska nam historyjkę – przedstawiciele partii ludzi pracy, która porzuciła robotników, a z prezydentury uczyniła wielkie przedsiębiorstwo oferujące za pieniądze dostęp do władzy, która kryje się przed oczyma postronnych, przeobraziwszy Waszyngton w Hollywood Wschodniego Wybrzeża, a przywódców związkowych, tak jak dziennikarzy, w olśnionych przez gwiazdorów dworzan.
Jak ze wszystkim innym, tu także Trump daje siebie za przykład, w standardowym przemówieniu przywołując historię o tym, jak to kupił obecność Hillary na swoim ślubie. Rywalizacja o prezydenturę z Hillary Clinton, jeśliby do niej doszło, będzie dla Trumpa wynikiem wymarzonym.
Później Trump dokładał wręcz starań, żeby przedstawiać Clinton i Jeba Busha jako zasadniczo wymiennych polityków, ba, Clinton miała mieć „nawet mniej werwy”. Ogólnie zaś niestrudzenie nawalał w układ NAFTA i Porozumienie Transpacyficzne, żeby każdemu wbić do głowy, że jest przyjacielem robotników (tak, ten sam typ, który twierdził, że pracownicy zakładów samochodowych zarabiają zbyt wiele, i groził, że przeniesie fabryki aut do stanów niesprzyjających związkom zawodowym). W Clinton naparzał za jej faktyczne powiązania z bankami takimi jak Goldman Sachs, podobnie jak tłukł w Busha za jego faktyczne powiązania ze sponsorami korporacyjnymi.
To wszystko zadziałało. Czy zagrały też inne czynniki? Czy rasizm i seksizm były tymi wielkimi tematami, które Trump wykorzystał może nawet bardziej niż wszystkie inne? Oczywiście. Jednak agitował też otwarcie w kontrze do nas, do tego latającego cyrku zakulisowych umów, którym były kampanie.
Poszedł w poprzek niewidzialnych szykan, które od pokoleń starannie utrzymywały kurs prezydentury między biegunami ortodoksji republikańskiej i demokratycznej. Czy zrobił to rozmyślnie, czy wcale nie, skutki były świetne. A zgroza mieszczańskich dziennikarzy sprawiała, że wyborcy Trumpa jeszcze chętniej go kupowali.
Moi koledzy reagowali nie przyznaniem,