W pracy dziennikarzy pojawił się nowy trend. Przez całe pokolenia reżyserzy programów informacyjnych musieli pamiętać tylko o paru imperatywach ideologicznych. Należał do nich ten udanie a obszernie opisany przez Chomskiego i Hermana: „Ameryka rządzi: ci popaleni napalmem są nieważni”. Zajmowaliśmy się godnymi ofiarami, ignorowaliśmy niegodne i w wymiarze politycznym na tym polegała większość naszej roboty.
A inne wiadomości? Jak powiedział mi pewien producent telewizyjny w latach dziewięćdziesiątych: „Staramy się tylko o jeden efekt: »Dziwne, co nie?«”.
Słyszeliście o tym typie z Michigan, który odmawiał skoszenia trawnika nawet po tym, jak nakazał mu to urząd miasta? Dziwny! A sklep z prezerwatywami w Cranston w stanie Rhode Island, w którym nawet nie musisz wysiadać z samochodu? Ale jazda! Ej, a co tam się dzisiaj działo na procesie O. J. Simpsona? Ten Kato Kaelin to jednak głupol! Ale ten prawnik, co nosi kurtkę z zamszu, tego to uwielbiam! Wygląda jak kowboj!
Prezesi telewizji nauczyli się, że Amerykanie będą zadowoleni, jeśli tylko bez przerwy będzie im się serwować wyroby faktopodobne w stylu tabloidów (dziś sformalizowała to kultura memów). Kiedy „New York Times” postanowił zajmować się tym cyrkiem z O. J. Simpsonem jak poważnym tematem, wyłamano drzwi do otwartej komercjalizacji głupich newsów, co doprowadziło między innymi do chwili, w której Donald Trump mógł zostać liczącym się kandydatem na prezydenta.
Drzewiej w wiadomościach serwowano miks takich niegroźnych ciekawostek i radosnych raportów z linii frontu Pax Americana. Cała rodzinka mogła sobie siąść i oglądać to bez stresu (zakazanego: w epoce przed nastaniem internetu ważna była reguła, że nic, co jest nadawane, włącznie z wiadomościami, nie może dorównywać reklamom napięciem ani kreatywnością). Kiedyś wiadomości reżyserowano tak, by mógł je konsumować cały dom: i kochająca mamusia, i stuknięty wujo prawicowiec, i zaangażowany kuzyn z uniwerka, który właśnie wrócił do domu w koszulce z Guevarą.
Kiedy jednak zaczęto nas układać w demograficzne szufladki, kanały znalazły nowy sposób na wabienie widowni: sprzedawano konflikt wewnętrzny.
Ludzie pokroju Rogera Ailesa ściągnęli uwagę stukniętego wuja prawaka i dali mu do oglądania jeden kanał pełen newsów skrojonych dokładnie pod niego, zapełniając pasmo na przykład materiałami o imigracji czy o przestępstwach popełnianych przez osoby z mniejszości. Z czasem pojawiły się też na rynku kanały z treściami dla młodziaka w koszulce z Guevarą. Jeśli siedzieli w różnych pokojach i każdy oglądał swoje, można było dosłownie uzależnić obu widzów od wzajemnej nienawiści.
Był w tym element polityki, ale zarazem go nie było. Z początku chodziło wyłącznie o komercję. A tkwiący w tym świecie dziennikarze wkrótce zaczęli sobie uświadamiać, że zmieniła się natura ich zawodu.
O ile kiedyś obowiązywało nas relacjonowanie faktów tak uczciwie, jak tylko potrafimy – oczywiście trzymając się środka toru wodnego dopuszczalnych poglądów – teraz naszym zadaniem było dopilnowanie, żeby widz włączył nasz kanał także nazajutrz.
Handlowaliśmy gniewem, a robiliśmy to głównie przez serwowanie widzom tego, co chcieli słyszeć. Najczęściej wiązało się to z tłuczeniem materiałów o ludziach, których nasi odbiorcy uwielbiali nienawidzić.
Sprzedawanie szufladkowanego gniewu było bardziej wyrafinowanym wariantem programów wolnoamerykankowych, którym początek dał Hannity & Colmes. Nowoczesny konsument wiadomości włączał sobie program odzwierciedlający jego uprzedzenia do idei czy ludzi, którzy byli łotrem dnia: obcokrajowców, przedstawicieli mniejszości, terrorystów, Clintonów, republikanów czy nawet korporacji.
Był to system pomyślany tak sprytnie, że dzielenie newsów na poszczególne szufladki nie zawadzało pojawiającej się czasem potrzebie „produkcji” treści dla całej widowni. Jakby co, wciąż mogliśmy spędzić cały kraj do jednej zagrody i sprawić, że stanie murem pod sztandarem, jak w sprawie wojny w Iraku.
Najczęściej jednak sprzedawaliśmy konflikt. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych zaczęliśmy systemowo rozbijać rodziny, nastawiać grupy przeciwko sobie, coraz częściej sprawialiśmy, że konsumpcja wiadomości była banieczkowym pobudzaniem odruchu plucia jadem wewnątrz „strefy komfortu” – konsumencką wersją „dwóch minut nienawiści”.
Jak miało się to przysłużyć interesom elit, które niegdyś promowały jedność? Przez pierwsze dziesięciolecia pracy w tej branży trudno było mi dopatrzyć się w tym sensu. Przez długi czas uważałem, że to błąd modelu zaproponowanego przez Chomskiego i Hermana. Miałem wrażenie, że to sprzedawanie podziałów było zasadniczo bezsensowne.
Wydaje się jednak, że nawet to działo się nie bez powodu.
Media newsowe przeżywają kryzys. Badania opinii publicznej wskazują, że znaczna większość społeczeństwa nie ufa już prasie. Sam Chomsky odnotowuje to z rozpaczą, wzmiankując podczas rozmowy ze mną (przytoczonej na końcu tej książki), że Manufacturing Consent miało jeden niezamierzony skutek – przekonało czytelników, że nie należy wierzyć mediom.
Nieufność wobec czegoś może przybrać wiele postaci, ale ludzie wyciągający z lektury Manufacturing Consent tylko wniosek, że media wciskają kłamstwa, czytali tę książkę po łebkach. Gazety takie jak „New York Times” nie zajmują się, przeważnie, publikacją jawnej nieprawdy.
Lwia część komercyjnych programów informacyjnych przekazuje fakty (z jednym wyraźnym wyjątkiem, ale o tym potem), a pracujący w tej branży dziennikarze z reguły całkiem uparcie trzymają się zasady wierności prawdzie (choć niestety w czasie, jaki zajęło mi napisanie tej książki, to także zaczęło się po trosze zmieniać). Tak czy inaczej, ludzie powinni ufać większości dziennikarzy, szczególnie tych lokalnych, przydzielonych do konkretnych zadań (jak relacje z prac władz ustawodawczych czy sądów), w nieznacznym stopniu dotkniętych koteryjnymi uprzedzeniami mediów ogólnokrajowych i niezasługujących na łatkę samozwańczych elit. Zazwyczaj problemem jest kontekst, w jakim przychodzi im pracować.
Obecnie częściej niż kiedykolwiek wcześniej dziennikarze pracują dla wielkich, nihilistycznych korporacji, w których decyzje redaktorskie są wypaczane w wyniku toksycznej kombinacji motywów politycznych i finansowych. Nie mając pojęcia, jaki jest efekt tych nacisków, przeciętny konsument programów informacyjnych tylko z wielkim trudem może ułożyć sobie dokładny obraz wydarzeń na świecie.
Pisząc tę książkę, chciałem stworzyć przewodnik po tych wypaczeniach z punktu widzenia człowieka z branży.
Nowoczesna branża mediów opiera się na wyrafinowanej technice, działającej w dwustopniowym procesie. Najpierw tworzone są treści umacniające w was poglądy, które już żywicie, po czym są do was rozsyłane zgodnie z wynikami analiz waszych nawyków konsumenckich.
Następnie to wy jesteście dobierani do reklamodawców, którzy mają jakiś produkt na sprzedaż dla waszej grupy demograficznej. To właśnie w ten sposób zarabiają firmy takie jak Facebook czy Google: mówiąc reklamodawcom, gdzie w sieci znajdą sobie potencjalnych klientów.
Zasadniczo newsy są przynętą, która ma zwabić was do zagrody, gdzie da się wam sprzedać adidasy, mydełka do kąpieli, leki na zapalenie prostaty czy co tam jeszcze według sondaży kupują ludzie podobni wam wiekiem, płcią, kolorem skóry, klasą i orientacją polityczną.
Wyobraźcie sobie, że wasze nałogowe siedzenie w internecie jest jak spacer ulicą. Ktoś wrzeszczy: „Ej, widziałeś, co te cholerne lewaki dziś zrobiły? Chodź tu, w ten zaułek!”.
Nienawidzisz lewactwa, więc skręcasz w zaułek. Po drodze do tej historii masz witrynę oferującą