Biorąc pod uwagę, że rzeczywisty elektorat w większości grzązł w długach, ciągnął po parę etatów bez ubezpieczenia, za to z koszmarnymi scoringami kredytowymi, często borykając się jeszcze z uzależnieniami od alkoholu czy opiatów i innymi problemami, mówienie tym ludziom co kampanię wyborczą, że tak naprawdę ważne jest dla nich to, który kandydat wygląda najlepiej ze strzelbą na polowaniu na kaczki, było potwornie arystokratyczną obelgą. Nasze oderwanie od rzeczywistości było jednak tak zupełne, że co cztery lata częstowaliśmy ich takimi obelgami w coraz większym nasileniu.
Było jasne, że z tego właśnie w znacznej części wyrastała atrakcyjność Trumpa. Jednak w powyborczych analizach w ogóle o tym nie wspominano.
Zamiast tego utarła się legenda, że w czasie kampanii wyborczej niedostatecznie do niego zniechęcaliśmy. Władcy mediów uznali, że tak naprawdę trzeba Ameryce bardziej bezpośrednią dydaktyką wyklarować, który wybór polityczny jest akceptowalny, a który nie.
Ta sama banda komentatorów, która wychowywała nas na kretyńskich komunikatach takich jak okładka „Newsweeka” z George’em H. W. Bushem pod tytułem Zwalczając aspekt cieniasa, spisała też nową legendę o tym, jak to dziennikarze ery Trumpa dostali nauczkę i wrócą do właściwszej sobie roli nieironicznych oponentów tępego populizmu.
Nie mieliśmy na przykład bawić się w półsłówka typu „przejęzyczenie”. Nowi, Ulepszeni Dziennikarze będą dawali w nagłówkach słowo „kłamstwo”. A jak, przekonacie się. Teraz jesteśmy twardzi, że hej.
Gdy wkraczaliśmy w epokę – ojoj – prezydenta Trumpa, zadął w tę trąbkę nawet tak sławny człowiek jak Dan Rather. Naszło go po tym, jak w niedzielnym programie Meet the Press[5] redaktor naczelny „Timesa” Dean Baquet i naczelny „Wall Street Journal” Gerard Baker, debatując nad takim użyciem słowa „kłamstwo”, pomrukiwali gęsto, nieukontentowani.
W końcu nadszedł czas seryjnego klepania się po pleckach, bo większość ważniejszych gazet i kanałów informacyjnych postanowiła zaakceptować używanie zakazanego słowa. Więc mimo tego, że całą branżę dziennikarską dopiero co zmuszono do wychłeptania hektolitrów gówna po tym, jak niemal dwa lata błędnie odczytywanych danych i dufnego zbywania szans Trumpa na zwycięstwo gruchnęły w dniu wyborów niczym wybuchający prom kosmiczny, gdziekolwiek spojrzeć, gazety i sieci telewizyjne gratulowały sobie nagle, bo oto połączył je nowy #RuchOporu, przybrały pozę tych gotowych walczyć przeciwko władzom. (Przy okazji: to co właściwie robiliśmy przed nadejściem Trumpa – nie zadzieraliśmy z władzą?). No kurwa, „Washington Post” zamieścił wręcz cały obszerny artykuł w kronikarskim stylu o tym, jak wybierali ten swój nowy slogan, „Demokracja umiera w ciemnościach”.
Mniej więcej wtedy, gdy Bacquet i Baker debatowali przed kamerami o przyszłości dziennikarstwa, ja robiłem wywiad z Berniem Sandersem o tym, jaką lekcję dała mu kampania 2016 roku. Sanders nie używał brzydkich wyrazów, ale jednym z ważniejszych wniosków, które wyciągnął z losów swojej kandydatury, była konstatacja, że wszyscy mają w dupie Meet the Press.
„Teraz zamiast polityki mamy takie coś, że typ idzie do Meet the Press, robi niezłe wrażenie i już: »Ojej, jaki to geniusz, cudowny człowiek«. Tyle że Meet the Press nikogo nie obchodzi”.
Sanders mówił o tym rozziewie między społeczeństwem a instytucjami elitarnymi, do których ewidentnie zaczęto właśnie zaliczać media.
„Chodzi nie tylko o słabość Partii Demokratycznej, o jej uzależnienie od wyższej klasy średniej, od bogatych i żyjących w bąbelkach – punktował. – Problem jest z mediami, bo kiedy ludzie włączają telewizję, nie znajdują tam odbicia własnego życia. Jeśli już, to widzą tam karykatury. Jakichś idiotów”.
Gdy Sanders wygrał prawybory w New Hampshire, do swojego programu zaprosił go Stephen Colbert – i kazał mu pić piwo i jeść orzeszki. „Jeśli lubi pan prażone orzeszki, to już krok do sukcesu w Południowej Karolinie” – stwierdził.
Hłe, hłe.
Zwycięstwo Trumpa otworzyło w moim życiu długi okres ciężkiej rozpaczy, ale nie z tych powodów, które podejrzewacie.
Kampania w 2016 była czwartą, przy której pracowałem dla „Rolling Stone’a”. We wszystkich byłem wpychany w zdecydowanie nienormalne położenie. Moi koledzy z dziennikarskiej ławki bez przerwy na mnie kablowali, z przeróżnych powodów. Od razu, pierwszego dnia, kiedy miesięcznik przydzielił mnie do kampanii w 2004 roku, anonimowy reporter zadzwonił ze skargą do Howarda Kurtza z „Washington Post” – serio, nie zmyślam – bo pogwałciłem niepisaną zasadę, nie poprosiwszy o pozwolenie, nim nagrałem filmik z przedziału dla prasy. Miałem też „rozmowę” z asystentem Kerry’ego, który przekazał mi uwagi innych dziennikarzy, również niewymienionych z nazwiska.
Później, wciąż w tej samej trasie, kiedy koledzy po fachu wsiedli na Kerry’ego za to, że w ogóle zareagował na opublikowaną przez Matta Drudge’a nieudowodnioną plotkę, jakoby miał on kochankę, popełniłem kolejny błąd – zapytałem innych reporterów, po co pompujemy tę historię, nie zrobiwszy przedtem nic, żeby sprawdzić, czy to prawda. Na to zdradzieckie ujawnienie, że robię materiał o nas, zareagowali mniej lub bardziej furiacko.
Jeden, machając rękami nad fotelami dziennikarzy w samolocie transportującym Kerry’ego na kolejne etapy kampanii, powiedział mi: „Facet, kurwa, tutaj jest totalny zakaz wjazdu”.
Po tym zajściu administratorzy kampanii Kerry’ego (przetrąconej faulem Drudge’a) ustąpili wobec żądań innych reporterów i kazali mi przenieść się do tylnej części samolotu, gdzie siedzieli techniczni i dokumentalistka Alexandra Pelosi. Powinienem był już wtedy uświadomić sobie, jak nienaturalna jest ta więź między administratorami kampanii a środowiskiem dziennikarskim i jak działa instynkt zaprowadzania ładu w grupie, który nakazywał także dziennikarzom przy kampaniach szkolić kandydatów w zakresie takich niepisanych reguł polityki jak „wnikliwość” czy „sympatyczność”. Wówczas jednak uznałem tylko, że przydzielenie mi miejsca w ogonie samolotu to śmieszna sprawa.
Nie zgadzałem się z fundamentalną koncepcją, że dziennikarze nie są „elementem samej kampanii”, toteż nie dotyczą ich żadne pytania. Podczas kolejnych wyborów uległem jednak argumentowi, że bez „bezpiecznego miejsca do pracy” nie będziemy w stanie wykonywać swoich obowiązków, i przestałem nękać kolegów.
Jednak i w 2008, i przy kolejnych okazjach wciąż lądowałem w bagnie. Ponieważ miałem tak odmienny od reszty rozkład publikacji – materiały musiałem zdawać co kilka tygodni albo i w paromiesięcznych odstępach – wiele czasu spędzałem na nicnierobieniu w pokojach prasowych. Całymi godzinami obserwowałem, jak moi towarzysze harują, by trzy czy cztery razy dziennie pchnąć Pilną Wiadomość, że Fred Thompson czy Mike Huckabee, czy kto tam jeszcze wygłosił przemówienie, to samo, które odklepał już pięćdziesiąt razy z rzędu.
Dla zabicia czasu przeważnie czytałem (raz w Iowa typek z personelu kampanii syknął na mnie, bo zbyt głośno kartkowałem magazyn „Sports Illustrated”) albo robiłem nawet głupsze rzeczy (w Houston oberwało mi się za kostkę Rubika). W końcu nauczyłem się, że podczas godzin na tworzenie materiałów bezpiecznie jest tylko nic nie robić. Siedziałem więc tak całymi godzinami,