2. Wejście kablowych kanałów informacyjnych działających dwadzieścia cztery godziny na dobę, co zmieniło priorytety branży. Nagle dziennikarzy zaczęto tresować tak, by cenili najświeższe wiadomości, bezpośredniość, potencjał wizualny bardziej niż kaliber. „Grzanie tematu” przez sieć – niezmordowane, przesadne katowanie dzień i noc jednej chwytliwej historii, takiej jak katastrofa Kurska czy niemowlę wrzucone do studni – to typ dziennikarstwa, które mój znajomy producent z telewizji ochrzcił mianem „szuflowania węgla dla Lucyfera”, i pierwociny sesji kompulsywnego oglądania tego, co płynie z ekranu. Nieustanne teraz, teraz, teraz mielone przez stacje całodobowe wykształciło u widzów nowy rodzaj lęku i uzależnienia, potrzebę czerpania wiedzy o bieżących wydarzeniach nie raz czy dwa razy dziennie, ale co minutę. Ten format miał mieć istotne konsekwencje, szczególnie w wyborach roku 2016.
3. Rozwój internetu, w 1988 roku ledwie raczkującego. Sądzono, że doprowadzi on do istotnej demokratyzacji rynku prasowego. Jednak dystrybucję mediów drukowanych i antenowych przejęło wkrótce ledwie kilka platform cyfrowych. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku ten system uległ potężnej koncentracji. W rezultacie pojawiły się możliwości bezpośredniej kontroli nad mediami, nieistniejące w chwili wydania Manufacturing Consent. Co więcej, powstanie mediów społecznościowych miało tysiąckrotnie wzmóc efekty flaku, przyspieszając procesy zglajchszaltowania i myślenia grupowego metodami, których w 1988 roku nawet nie można było sobie wyobrazić.
Największa chyba różnica wiązała się z oczywistą przemianą dziejową: upadkiem ZSRR.
W pierwszym wydaniu Manufacturing Consent jednym z filarów „modelu propagandy” było wykorzystywanie przez media antykomunizmu jako religii organizującej.
Trwająca wówczas zimnowojenna narracja umożliwiała prasie wykorzystywanie antykomunizmu do tłuczenia po łbach odszczepieńczych myślicieli – traf chciał, że często byli to socjaliści. Pałki tej używano także wobec ludzi od socjalizmu dalekich (widziałem to jeszcze lata później, kiedy Harolda Deana po kilkanaście razy dziennie pytano, czy nie jest aby „zbyt lewicowy” jak na perspektywicznego kandydata).
Jednak upadek muru berlińskiego i rozpad imperium sowieckiego spuściły nieco pary z kotła religii antykomunizmu. Chomsky i Herman odnieśli się do tego w uwspółcześnionym wydaniu Manufacturing Consent z roku 2002, pisząc:
Siła ideologii antykomunistycznej osłabła być może wraz z upadkiem ZSRR i niemal zupełnym zaniknięciem ruchów socjalistycznych na całym globie, z łatwością jednak zostaje to wyrównane większą siłą ideologiczną wiary w „cud wolnego rynku” […].
Zapaść ZSRR, jak też osłabienie antykomunizmu jako zasady porządkującej doprowadziły do innych zmian w mediach. Manufacturing Consent było w znacznej części książką o tym, jak ów niewidzialny system nieformalnych reguł pozwalał prasie mobilizować całą ludność do wsparcia poszczególnych celów, często dotyczących polityki zagranicznej.
Jednak upadek muru w połączeniu z nowymi strategiami komercyjnymi wdrażanymi przez sieci takie jak Fox doprowadził do powstania w mediach nowego kierunku rozwoju.
Niegdyś firmy medialne starały się zyskać jak najszerszą widownię. Nudna trzecioosobowa narracja stosowana w tradycyjnych głównych gazetach nie znalazła się tam z jakichś powodów etycznych czy moralnych, lecz dlatego, że kiedyś wierzono, iż najlepiej realizuje ona komercyjne zadanie ściągania tylu czytelników/widzów, ilu tylko się da. Bądź co bądź media to przede wszystkim biznes, a był czas, że nudne trzecioosobowe teksty stanowiły przykład zaawansowanego marketingu.
Jednak w okresie po publikacji Manufacturing Consent nowe giganty w stylu Fox przewróciły ten model biznesowy do góry nogami. Australijski handlarz tabloidami Rupert Murdoch, posługując się odchyleniem politycznym jako narzędziem sprzedaży, spowodował konsekwencje do dziś kiepsko rozumiane przez amerykańskie społeczeństwo.
Od dziesięcioleci branża newsowa kładła nacisk na „obiektywne” przedstawianie wiadomości, przy czym chodziło tu nie tyle o kwestie polityczne, ile o używany ton.
Zamysł był taki, żeby klepać wiadomości na tyle rozwodnione retoryką i niegroźne, by zgarnąć całe spektrum potencjalnych konsumentów tych informacji. Prezenter starego typu był monotonnie brzęczącym manekinem o wyglądzie i tonie głosu zaprojektowanych tak, by wydawał się bezpiecznym towarzyszem na randkę dla waszych córek. „Dobry wieczór, mówi Dan Rather, usunięto mi płaty czołowe. Dziś w Libii…”
Murdoch strzaskał ten schemat. Konsumentom wiadomości zaserwował audycje zogniskowane, ocenne, agresywne. Na żyłę złota trafił z programem The O’Reilly Factor, którego prowadzącym był Bill O’Reilly (też weteran bostońskiej telewizji), o nabiegłej krwią twarzy, ujadający odstojnik furii białych przedmieść.
Kolejnym hitem był Hannity & Colmes, format ogrywany jako parodia starych programów informacyjnych. Tutaj „liberalny” Alan Colmes był roztrzęsionym, aseksualnym modelem „bezpiecznego partnera na randkę” z ery dawnej telewizji, a Sean Hannity robił za zakapiorowatego wuja z wąsem i w makijażu, którego zadaniem było pokazywać, że Colmes to frajer bez kręgosłupa (bo tak też było).
To był teatrzyk, nie program informacyjny, i nie chodziło w nim o ściągnięcie całej widowni, tak jak chciały to osiągnąć inne audycje w formacie debat, w typie Crossfire w CNN.
Założeniem Crossfire była uczciwa walka – dwaj znani komentatorzy polityczni fechtujący się na ten czy inny temat z założeniem: niech wygra najlepszy (z reguły zapraszano tu mężczyzn).
Typowy dla Crossfire układ wyglądał następująco: bombastyczny typ o skrajnych poglądach, powiedzmy Pat Buchanan, kontra zniewieściały liberał w rodzaju redaktora „New Republic” Michaela Kinsleya. Czasami pozwalano wygrać konserwatyście, kiedy indziej zwycięstwo odnosił liberał. Wyglądało to jak autentyczna wymiana poglądów.
W rzeczywistości Crossfire było jednak tylko sformalizowaną wersją sztucznych biegunów dopuszczalnej dyskusji opisanych przez Chomskiego i Hermana. Jak uświadomili to sobie niektórzy z uczestników tego programu (na przykład Jeff Cohen, pionier krytyki mediów, który przez krótki czas robił tam za „liberała”), Crossfire stało się sceną dla propagandy, na której dzięki scenicznym trikom „lewa” strona argumentacji stopniowo, przez lata przesuwała się coraz bardziej na prawo. Propaganda, owszem, ale w zwolnionym tempie.
Hannity & Colmes niczego nie udawał. Był to mniej robolski odpowiednik gal wrestlingu Vince’a McMahona, które w tamtym czasie zyskały ogromną popularność. W debatach stacji Fox Sean Hannity był podłym heelem, a Colmes miłym babyface’em[4]. Każdy porządny fan wrestlingu wie, że widownie w Stanach na ogół chcą zobaczyć, jak babyface zbiera łomot.
Rola Colmesa polegała na tym, że co rusz miał się podkładać, i robił to dobrze. Tymczasem prawicowi dilerzy wściekłości tacy jak Hannity czy O’Reilly (a w radiu – Rush Limbaugh) błyskawicznie zasysali do swoich widowni ludzi sfrustrowanych, białych, często podstarzałych. Roger Ailes, szef Foxa, chwalił się kiedyś: „Stworzyłem kanał dla ludzi między pięćdziesiątką piątką a zgonem”. (Sam też już nie żyje).
Tak do mediów wszedł nowy model. Zamiast brać na cel szerokie masy, zaczęto polować na ściśle wyznaczone grupy ludzi. Wybuchowy rozrost telewizji kablowej oznaczał pojawienie się setek kanałów, z których każdy miał osobną misję.
Akurat w chwili publikacji Manufacturing Consent