[…] była zupełnym zaskoczeniem tak dla Naczelnego Dowództwa, jak i Rządu. Wprawdzie od szeregu dni napływały wiadomości o koncentracji wojsk sowieckich nad granicą, jednak było to uważane za naturalne następstwo zbliżania się wojny do wschodnich granic Polski. Do ostatniej chwili rząd nasz otrzymywał uspokajające oświadczenia ze strony sowieckiej[149].
Wstrzymujemy się tutaj od komentowania faktu, że „uspokajające oświadczenia” radzieckie były uważane przez Naczelne Dowództwo i Rząd RP za gwarancję, iż ze wschodu żadne niebezpieczeństwo nie grozi, chociaż ambasada polska w Moskwie ostrzegła niedwuznacznie, iż należy się spodziewać rychło agresji radzieckiej.
Dnia 11 września zgłosił się w Krzemieńcu do min. Becka ambasador ZSRR Nikołaj Szaronow i oświadczył, że wobec trudności uzyskania połączenia telefonicznego z Moskwą musi opuścić Krzemieniec i przekroczyć granicę ZSRR. Przyrzekł pozostawić w Polsce drugiego sekretarza ambasady w charakterze chargé d’affaires (dostępne dokumenty nie informują, co się stało z tymże chargé d’affaires i jak długo on z kolei wytrwał przy Rządzie RP; reszta personelu ambasady ZSRR przebywała w Warszawie) i powrócić najpóźniej po tygodniu. Wyraził podobno nawet opinię – zdumiewającą wobec oficjalnego wcześniejszego dementi Mołotowa – że ewentualne dostawy materiałów „sanitarnych i innych” dla polskich sił zbrojnych z ZSRR są nadal możliwe. Co do dostaw benzyny i innych materiałów pędnych, Szaronow uchylił się od odpowiedzi stwierdzeniem, że jest to problem takiej wagi, iż dyskutować o nim można tylko bezpośrednio w Moskwie. 12 września o świcie Szaronow w towarzystwie radzieckiego attaché militaire i kilku innych osób personelu opuścił terytorium RP[150].
Jest prawdopodobne, że pozbawiony naprawdę łączności z centralą, zdając sobie natomiast sprawę, że decyzja o podjęciu przez ZSRR uderzenia zbrojnego na Polskę może zapaść w każdej chwili, Szaronow czuł się w sytuacji człowieka, któremu „ziemia pali się pod nogami” i chciał jak najprędzej opuścić Polskę. Obecność jego do 11 września uważana była przez Becka i innych członków ekipy rządowej za rękojmię neutralności ZSRR. Tym bardziej wyjazd Szaronowa powinien był skłonić do zastanowienia. Od chwili wyjazdu z Polski radzieckiego ambasadora pozostało w każdym razie jeszcze 5 dni do momentu wtargnięcia Armii Czerwonej – które należało i można było wykorzystać przede wszystkim na najpilniejsze przygotowania polityczne, administracyjne i w miarę resztek możliwości także militarne na granicy wschodniej. Jest i tak dziwne, że Szaronow wyjechał wcześniej niż w przeddzień ataku. Jego obecność w Polsce do 16 września koiłaby wszystkie ewentualne obawy Rządu RP, które – racjonalnie rzecz biorąc – powinny powstać najpóźniej w dniu jego wyjazdu. Wyjazd 12 września umacnia przypuszczenie, że Szaronow nie miał rzeczywiście żadnych wiadomości z Moskwy i spodziewał się, iż uderzenie Armii Czerwonej może nastąpić już 13 września.
Według relacji Becka, w depeszy amb. Grzybowskiego z Moskwy, wysłanej dnia 8 września, znalazło się twierdzenie, nawiązujące do mobilizacji Armii Czerwonej – „że nie sądzi, aby rozmiary tej mobilizacji wystarczały ZSRR do poważnego zaangażowania się w wojnę”[151]. Jeżeli Beck zrozumiał to jako opinię, iż rząd radziecki nie ma zamiaru na Polskę uderzać, to pomylił się ogromnie, i to w sposób doprawdy niepojęty. Grzybowski miał całkowicie rację, konstatując niezbyt poważny charakter mobilizacji radzieckiej i uważając ją za niewystarczającą „do poważnego zaangażowania się w wojnę”. W sytuacji 8 września „poważne zaangażowanie się” mogło dotyczyć tylko wojny z Niemcami, nie z Polską, a wojna ZSRR z Niemcami z najbardziej zasadniczych powodów była niemożliwa i nieprawdopodobna. Prowadzona przeciwko Polsce na spółkę z Niemcami akcja zbrojna ZSRR z militarnego punktu widzenia żadną „poważną wojną” być już nie mogła, choćby zdecydowany opór polski uczynił ją jak najpoważniejszą pod względem politycznym. Rząd radziecki musiał co prawda liczyć się z 2–3-tygodniowymi operacjami wojskowymi w Polsce (nawet przy całkowitej dezorientacji opinii publicznej, uchyleniu się od walki części oddziałów, zupełnej improwizacji obrony i braku naczelnego dowództwa, zbrojny opór polski przeciwko agresji ZSRR trwał przecież we Wrześniu około 2 tygodni, chociaż bez większego rozgłosu, tak sprawie polskiej ówcześnie potrzebnego). Ale do operacji tego rodzaju wystarczały siły w rzeczywistości niewielkie, możliwe do zebrania nawet przy demonstracyjnej jedynie i pozornej mobilizacji. Grzybowski miał rację, ale z jego słów należało wyciągnąć jeden tylko wniosek: że mobilizacja radziecka skierowana jest przeciwko Polsce, a nie przeciwko Niemcom. Ubolewać należy, że depesza amb. Grzybowskiego i płk. Brzeszczyńskiego posłużyła min. Beckowi i marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu tylko do umocnienia się w naiwnych złudzeniach i niepoważnych kalkulacjach.
Wieczorem 12 września Beck wezwany został do Ołyki, gdzie zatrzymał się chwilowo Prezydent RP, na konferencję Rządu RP z Naczelnym Wodzem. Beck pisze o tym spotkaniu bardzo dyskretnie, ale z relacji jego przebija rozgoryczenie i rozdrażnienie z powodu zachowania się Rydza-Śmigłego. Referując sytuację na froncie, marszałek gubił się podobno w szczegółach, nie potrafił przedstawić sytuacji w sposób całościowy i syntetyczny, ani wyciągnąć z niej zasadniczych wniosków.
Musiałem ograniczyć się – pisze Beck – do deklaracji, że nie uda nam się uniknąć decyzji radykalnych, mających na celu utrzymanie pozycji naszego kraju w obrębie Koalicji. Złożyłem sprawozdanie z sugestii francuskich i zastrzegłem sobie możliwość powrotu do tej kwestii w terminie późniejszym. Ani Prezydent RP, ani Wódz Naczelny najwyraźniej nie pragnęli roztrząsać głębiej tej sprawy[152].
Jak można sądzić, nie padło w Ołyce ani jedno słowo na temat możliwości agresji ZSRR – i jakie decyzje należało podjąć w takiej sytuacji, aby wskazać armii i społeczeństwu właściwy sposób zachowania się, a w dziedzinie międzynarodowej stworzyć zaszłości prawno-polityczne, mogące stanowić kiedyś tytuł do walki o odzyskanie niepodległego bytu Rzeczypospolitej. Zebranie w Ołyce późnym wieczorem dnia 12 września 1939 było już ostatnią okazją przedyskutowania tych spraw i podjęcia odpowiednich decyzji. Naczelny Wódz i minister spraw zagranicznych dysponowali od 10 września informacjami upewniającymi, że atak radziecki jest kwestią już tylko dni. Zmarnowanie szans konferencji w Ołyce składa na całą ekipę rządową RP ogromną odpowiedzialność historyczną za przebieg wydarzeń w dniu 17 września.
Skądinąd dodać można, że niektórzy członkowie tej ekipy – jak choćby premier Składkowski, który wspomnienia swoje z Września przedstawił w 1948 roku, w odtworzonym (zapewne na podstawie notatek) dzienniku półprywatnym[153] – żywili co do sytuacji kraju złudzenia tak niepoważne, że wręcz kompromitujące ludzi, którzy mieli obowiązek i możliwości lepszego orientowania się w całym położeniu. Jest zdumiewające, że Składkowski dnia 13 września zastanawiał się np. nad możliwościami zorganizowania przemysłu wojennego w województwach wołyńskim i tarnopolskim, mając na uwadze „w Łucku i okolicy – wyrób obuwia dla wojska, w Stanisławowskiem – wyrób kożuszków baranich” itp.[154]. Premier spodziewał się więc doczekania w tym rejonie zimy, przy skutecznym odpieraniu ofensywy niemieckiej (przy użyciu kożuszków baranich?), a nade wszystko przy życzliwej neutralności ZSRR. Nie ma potrzeby dalej nad tym się rozwodzić…
W nocy z 13 na 14 września przyszła podobno wiadomość, że pierwsze oddziały niemieckie przekroczyły Bug pod Hrubieszowem[155]. Był to oczywiście izolowany wypad jakiejś zabłąkanej jednostki; Niemcom nie wolno było przekraczać na wschód i południowy wschód nawet linii Roztocza Lwowsko-Tomaszowskiego i linii Sanu; jeżeli dowództwo niemieckie na to się zdecydowało, to zapewne zirytowane ciągłym zwlekaniem ZSRR z akcją przeciwko