Mimo to ten nowy, myślący samego siebie po niemiecku Alois Pokora w oczywisty sposób odstawał od reszty uczniów z sexty.
Pierwszego dnia szkoły spiąłem nowe podręczniki paskiem, założyłem gimnazjalną czapkę, do kieszeni schowałem moją ukochaną i w zasadzie jedyną zabawkę, to znaczy ołowianego konnego huzara w zielonych, głubczyckich barwach, i pojechałem klajbanką do Gliwic. Odprowadzili mnie ksiądz Scholtis, ciężarna mamulka i odświętnie ubrani pięcioletni Karlik i trzyletnia Ana, reszta rodzeństwa była na szychcie albo w szkole ludowej, odprowadzili mnie więc w czwórkę do bramy neoklasycystycznego budynku gimnazjum, mamulka uczyniła mi krzyżyk na czole, ksiądz uścisnął mi rękę, tak samo Karlik i tylko Ana przytuliła się do mnie, bo jeszcze jej nie nauczono, że nie można. Ja wszedłem do środka, pełen obaw, ale dobrej myśli, odnalazłem klasę sexty i patrząc na innych uczniów, natychmiast dostrzegłem, że jestem najuboższy, następnie zauważyłem, że wszyscy inni uczniowie również to zauważyli.
Mamulka i ksiądz Scholtis wystarali się dla mnie o porządne ubranie i buty, jednak ubóstwo zdradzały moje gesty, mój słowiański akcent, moje przestraszone spojrzenie, moje świeże, niewypolerowane jeszcze maniery, nad którymi ksiądz Scholtis ciężko pracował, wspominając zapewne własne dzieciństwo, odzieranie tej grubej kory prostactwa, odzieranie, któremu go poddano. Z tego powodu moi koledzy, ich imion i nazwisk wcale nie chcę wspominać, natychmiast, pierwszego dnia zaczęli mnie prześladować.
Jak piranie.
Czytałem o piraniach w podróżniczych historiach na łamach „Der Gute Kamerad”, w pięknie ilustrowanych artykułach o wyprawach dzielnych niemieckich odkrywców w Amazonii, o tym, jak Karl von den Steinen wyruszył ku źródłom rzeki Xingu. Tam dzielni niemieccy odkrywcy przeprawiali się przez rzekę i jeden z ich mułów, wcześniej ukąszony przez pijawkę, obficie krwawił z tylnej nogi. Piranie, kiedy tylko wyczują w wodzie najmniejszy ślad krwi, od razu rzucają się na ofiarę. Tak było i z mułem Karla von den Steinena. Na jucznego muła rzuciły się dziesiątki, setki krwiożerczych ryb i w szalonej kotłowaninie rozszarpały nieszczęsne zwierzę na strzępy. Pamiętam ciągle tę rycinę, jakbym miał ją wypaloną w głowie: rzeka, tropikalne hełmy dzielnych niemieckich odkrywców, ich bluzy z krótkimi rękawami, szorty i fuzje, i szamoczący się w rzece juczny muł, jego rozwarty w niemym krzyku pysk, przerażone oczy, chude kończyny otoczone w wodzie setkami małych zębatych paszczy.
Piranie mogą rozszarpać nawet duże zwierzę, ja zaś nie byłem wcale dużym zwierzęciem, byłem tylko przerażonym, małym jedenastolatkiem, wystarczyłaby na mnie jedna pirania, a było ich, tych piranii ludzkich, czyli moich szkolnych kolegów, kilkunastu. Nienawidziłem ich wtedy, nienawidzę i dziś, teraz jednak już się ich nie boję. Wiele razy ci o tej nienawiści opowiadałem, Agnes, czasem mi współczułaś, mówiąc o tym, co ciebie niekiedy spotykało ze strony twoich koleżanek, zdarzało się też, że wyśmiewałaś mnie sama, moją słabość, i dokładałaś mi upokorzeń, kiedy w okrutnym cię zastałem nastroju, ale upokorzenia z twojej strony smakowały przecież zupełnie inaczej niż tamte, szkolne.
Lekcje przychodziły mi z łatwością. Czy była to łacina z podręcznika do gramatyki Kühna, czy francuski, którego uczyliśmy się wedle metody Ploetza, geometria według Kambly’ego, fizyka z książki Krügera, rachunki, historia, najpierw biblijna, potem ogólna, wreszcie niemiecki i kaligrafia. Lekcje polskiego, sześć godzin tygodniowo, w naszym gimnazjum były dostępne, ale dopiero dla trzech najwyższych klas, obertertii, secundy i primy.
Wcale zresztą nie zależało mi na tym, aby uczyć się polskiego, poprawnej polszczyzny, takiej, jaką tutaj w ciemności zwracam się do ciebie, Agnes, chociaż ty po polsku nie znasz przecież ani słowa, tej polszczyzny nauczyłem się dopiero później, lepiej w piśmie zresztą niż w mowie. Ale to, że zwracam się tu do ciebie, nie znaczy wcale, że te słowa przeznaczone są dla ciebie, rozumiałabyś to doskonale, Agnes.
Wtedy, w sexcie, wolałbym udawać, że nie znam po polsku ani słowa, bo przecież za to i za ubóstwo obrywało mi się najbardziej. Moi koledzy pochodzili z różnych rodzin, wszyscy z mojej klasy w domu mówili wyłącznie po niemiecku, rodzice niektórych znali jeszcze ten nasz wasserpolski język, tę zepsutą polszczyznę, jaką rozmawiałem w domu z rodzicami, ale do swoich dzieci nie ośmielali się w tym wasserpolskim narzeczu odzywać, żeby nie zepsuć im niemczyzny, bez której nie sposób było zostać kimś. W całym gimnazjum uczyło się kilku takich chłopców jak ja i żaden z nas nie chciał mieć z innymi nic wspólnego, gdybyśmy trzymali się razem, to tylko podkreślalibyśmy naszą inność, a to ostatnie, czego pragnęliśmy.
Prześladowania zaczęły się już pierwszego dnia, zaraz po uroczystym rozpoczęciu roku.
Nigdy ci o tym nie mówiłem, Agnes. Gdybyś słyszała moje słowa, nie mówiłbym o tym i teraz.
Nigdy nie przestałem się tego wstydzić. Tego, kim wtedy byłem i z jaką łatwością podeptali tę moją szczątkową godność, tak niewielką, jaką można mieć, gdy jest się synem biedaka, nikim, synem nikogo. Nawet to mi zabrali, a ja się nie broniłem.
Zaczęło się tak, że jeden z kolegów z klasy zapytał mnie po niemiecku, jak się nazywam, gdzie mieszkam, co robi mój ojciec i ile ma pieniędzy. Odezwałem się wtedy po raz pierwszy, odpowiedziałem, że nazywam się Alois Pokora, mieszkam w Pilchowitz na farze u księdza Scholtisa, mój ojciec jest górnikiem i był na wojnie z Francją.
O tej wojnie dorzuciłem niepytany, żeby dodać ojcu godności i powagi, ale nie zadziałało. Mój prześladowca, wielkie chłopaczysko, którego imienia i nazwiska nie chcę wcale przytaczać, walnął mnie bez ostrzeżenia w szczękę, aż siadłem na ziemi, po czym kopnął mnie w brzuch i powiedział, że nieprawda, że nie nazywam się Alois, tylko miękkie gówno, i że jestem wieśniakiem, który nie potrafi dobrze mówić po niemiecku, synem obsranego wieśniaka, który też nazywa się miękkie gówno i pracuje w sraczu, i jak się jutro spróbuję pokazać w gimnazjum, to mnie zabije.
Nie broniłem się. Nie wiedziałem wtedy dlaczego, w końcu biłem się nieraz, miałem starszych braci, kolegów, wszystkie spory rozstrzygaliśmy pięściami, czasem wygrywałem, czasem przegrywałem, nie bałem się jednak tej dziecięcej przemocy. Nie rozumiałem wtedy, mając jedenaście lat, dlaczego nie zrobiłem nic, nie rzuciłem się na mojego prześladowcę.
Inni chłopcy śmiali się radośnie. Ktoś rzucił we mnie ogryzkiem jabłka, po czym zostałem sam, wstałem i powlokłem się do domu, czyli na dworzec klajbanki, a potem do Pilchowitz, na farę, czyli nigdzie, nie miałem bowiem domu. Owszem, miałem gdzie mieszkać, ale nie był to nigdy mój dom. Byłem wtedy i do dziś pozostałem bezdomny.
W nocy nie mogłem spać. Bałem się, że to wielkie, wyższe ode mnie chłopaczysko naprawdę mnie zabije i że zmarnuje się cały wysiłek mamulki z tatulkiem włożony w to, żeby mnie wykarmić i wychować, i zmarnują się pieniądze, które farŏrz zapłacili za szkołę, ubranko i buciki.
Rano powiedziałem o wszystkim farŏrzowi Scholtisowi przy śniadaniu, obawiając się bardzo, że dostanę za to burę, jaką bez wątpienia dostałbym razem z laniem od tatulka, gdybym ośmielił się zawracać mu głowę tym, że ktoś mnie zlał w szkole.
Ksiądz Scholtis wcale mnie nie skrzyczał. Nie podniósł też na mnie ręki, ani wtedy, ani nigdy przedtem, ani później. Wtedy zaś, kiedy opowiedziałem o szkolnym laniu, pogładził mnie po głowie, westchnął ciężko, jakby dokładnie rozumiał, co mi się przydarzyło, i powiedział cicho, po niemiecku, że moje życie będzie wieczną walką, już teraz, nawet kiedy jeszcze wcale nie umiem walczyć. Że na początku będę ponosił porażki. Że on nie potrafi mi pomóc, że muszę sam przejść przez to cierpienie i znosić upokorzenia, i on nic na to nie może poradzić. Że nie mogę od tego uciec. Że nie ma ucieczki. Jest tylko walka, nawet jeśli walką na początku będzie samo znoszenie ciosów.
Zapytałem, czy mam się z nimi bić.