Pokora. Szczepan Twardoch. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Szczepan Twardoch
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308071823
Скачать книгу
ran.

      Nie myślałem potem o tym życiu przed tobą, Agnes, wcale, aż do teraz.

      Może ja jako ja narodziłem się dopiero, gdy poznałem ciebie, a nie w konwikcie, jak wcześniej mówiłem? Może to ty jesteś moją matką, a konwikt moim ojcem?

      W konwikcie byłem słaby, bezradny i upokorzony i kiedy go opuściłem, rosła we mnie determinacja, aby nigdy więcej słabym nie być, nigdy więcej nie poczuć tej przerażającej bezradności i nigdy nie czuć palącego smaku upokorzenia.

      To, co otrzymywałem potem z twoich świętych rąk, Agnes, nigdy nie zostawiało tego palącego smaku. Nie czyniłaś mnie bezradnym, czyniłaś mnie przynależnym do ciebie. Twoja zmienność, afekt przeplatany z obojętnością, twoje szyderstwa nawet i twój śmiech należały do zupełnie innego porządku niż tamte upokorzenia, bo zawsze sądziłem, Agnes, że twoja gra ze mną jest grą miłości. Umniejszając mnie na pozór, unosisz mnie, czynisz mnie takim, jakim chciałem być – kimś, kto mogąc znieść wszystko z twojej ręki, nie zniesie żadnego umniejszenia od nikogo innego.

      O tym, co działo się między nami, nie zapomniałem nigdy ani na chwilę. Chociaż nie widziałem cię całymi miesiącami, całymi miesiącami nie miałem nawet wieści od ciebie, myślałem o tobie każdego dnia i o każdej porze. O życiu moim sprzed czasów, w których poznałem ciebie, nie myślałem nigdy, aż do teraz, a jednak było ono we mnie i z niego cały ja. Co z tego życia pamiętam? Tak zapytałabyś, gdybyś mogła mnie usłyszeć, chociaż gdyby to było możliwe, nie wypowiedziałbym żadnego z tych słów. Co zatem pamiętam?

      Pamiętam łąki pod Gleiwitz, po których Smilo i ja włóczyliśmy się godzinami, jeśli Smilo akurat mógł wyjść w niedzielę. Często zabierał ze sobą flobert, strzelaliśmy z niego do ptaków, nie trafiając prawie nigdy, jednak kiedyś udało nam się ustrzelić gołębia, który okazał się rasowy i kosztowny, gdy przyłapał nas na tej zbrodni gołębia właściciel. Chwycił mnie za ucho, mimo że to Smilo strzelał, i zaczął strasznie krzyczeć i grozić, że to jest kryminalna sprawa dla policji. Smilo wycelował wtedy weń swój niezaładowany flobert, nakazał mu zamknąć pysk i puścić mnie, co gołębiarz uczynił niemal odruchowo. Smilo następnie podał adres swoich rodziców, poleciwszy gołębiarzowi udać się tam po rekompensatę za ustrzelonego ptaka. Słowa Smila von Kattwitza taką miały moc, chociaż wypowiadał je jako czternastolatek. Rodzice Smila zapłacili bez wahania i z nawiązką, a mój przyjaciel nie dostał nawet bury, gdyż ojciec Smila obawiał się zgubnych skutków miejskiego wychowania i cieszył się, że jego wątły raczej syn spędza czas, włócząc się po łąkach, jak przystało na prawdziwego niemieckiego szlachcica, skorego do polowań, do siodła, do nawoływania psów, męskiej kameraderii nad zabitym zwierzęciem.

      Odwiedzałem też dom rodzinny, z każdymi odwiedzinami czułem, jak oddalam się od swoich braci i siostry. Młodsi patrzyli na mnie z podziwem, starsi Franz, Johann i Erich z zazdrością, ale bez szczególnej uwagi. W 1906 roku, na chwilę zanim cię poznałem, Francek się ożenił z miłą dziewczyną z Żernicy. Pojechałem wtedy do domu na trzy dni, na polterabend, wesele i poprawiny. Od kiedy opuściłem dom rodzinny, nie spędziłem w nim tak wiele czasu, najwyżej po jednej nocy na Boże Narodzenie. Byłem szczęśliwy, patrząc, jak Franz podśmiechuje się pod sumiastym wąsem, gdy na polterabend marzący o jego wybrance kamraciŏ z Nieborowitz i Pilchowitz tłuką w bezsilnej złości zwędzone matkom talerze i wazy, za które srogo przyjdzie im zapłacić, a wybranka Francika sprząta potłuczone na szczęście kawałki. Wściekli są, bo Francek wziął sobie najpiękniejszą dziewczynę z całych Nieborowitz, Maryjkę od Baronów, nieduże, ciemne dziewczątko o wielkich brązowych oczach, z ciałem, o którym nic nikomu nie wiadomo, skrywają je bowiem odświętna jakla i zŏpaska[22], z wiązanymi wokół bioder poduszkami, upodobniające dziewczęcą figurę do kształtu piramidy. Już wtedy, po trzech latach w konwikcie i czterech w gimnazjum, nie umiałem patrzeć inaczej na śląski ludowy strój, jakże szpecący dziewczęta, kiedy porównać go do taliowanych miejskich sukien, jakie nosiłaś na przykład ty, Agnes.

      Franckowi oczywiście wcale to nie przeszkadzało, a z tego, jak na swoją młoduchnę patrzył, jak ona czasem dotykała przelotnie jego dłoni, domyślałem się niemo, iż Francek dobrze już wie, co skrywają jej zŏpaska i lajbik.

      Zadowolony był także z tego, że ojciec młoduchny obiecał młodym zapewnić pomieszkanie, a panna w wianie dostała cztery morgi dobrego pola.

      Cieszyłem się więc z innymi, że nie pada, bo to znaczyło, że małżeństwo będzie szczęśliwe, cieszyłem się tak samo z tego, że na weselu panna młoda ani na chwilę się nie uśmiechnęła, po pierwsze, dlatego że tak ją nauczono, iż powaga i spokój to jedyne, co przystoi, po drugie, dlatego iż stara wróżba głosiła, że jeśli panna młoda śmieje się na weselisku, to płakać będzie w małżeństwie. Śpiewałem z wszystkimi, dano mi się nawet napić piwa, a ponieważ w gimnazjum uczyłem się muzyki, to na weselisku wręczono mi gitarę, na której coś tam przygrywałem.

      Byłem ze swoimi, ale nie byłem już na swoim miejscu. Widziałem, że mamulka, ciężarna wtedy z Augustem, jest ze mnie jakoś dumna, ze swojego Lojzika w ładnym, miejskim ubranku i gimnazjalnej czapce, czego oczywiście nie śmiałaby wyrazić, tatulek nie był ani dumny, ani się nie wstydził, tatulek czuł gniew na świat, a ja byłem w świecie.

      Widziałem, że moi bracia i siostra, odświętnie wystrojony i przybrany wōniaczkōm[23] żynich[24] Franz, rok młodszy od niego Johann, zwany Hōnsikiem, i Erich patrzą na mnie już jak na obcego. Dla nich nie byłem już Lojzikiem, byłem gimnazjalistą Aloisem Pokorą w gimnazjalnej czapce. Nawet jedenastoletni Wilik i dziewięcioletni Karlik już to rozumieli, bo wiedzieli bardzo dobrze, że nie podążą moimi śladami, żaden z nich nie pójdzie do szkół. Wcale tego zresztą nie chcieli, marzyli tylko o tym, by iść w ślady ojca, pana górnika, prawdziwego hajera, i starszych braci, jeszcze śleprów, ale coraz bliżej swojego zasłużonego hajerstwa przecież.

      Czystą radość i miłość mieli dla mnie tylko Ana i Tonik, siedmioletnia i czteroletni, czyści i niewciągnięci jeszcze w świat międzyludzkich zawiłości, splątań bliskości z obcością, miłości z zawiścią, antypatii z sympatią, pretensji i wdzięczności. Kiedy oboje rzucili się, żeby mnie przytulić na nieborowickim przystanku klajbanki, gdzie czekali na mnie z mamulką, poczułem się prawdziwie kochany i chciany, jak nigdy wcześniej ani potem, nawet z tobą, bo twoja miłość, Agnes, jak wiesz, była inna, nie czerpała z bliskości i ciepła, tylko skądinąd.

      Ani więc wtedy, ani przy innych moich wizytach tatulek nie zwracał na mnie szczególnej uwagi, był taki jak zawsze, ani bliski, ani przyjacielski, zawsze gniewny, wściekły, mamulka jednak, odprowadzając mnie na banhof, mówiła czasem, że ôjciec bardzo radzi ciã widzōm sie tak dobrze uczyć, synek. Tyle miałem jego miłości, co mi mamulka powiedzieli.

      Uczyłem się istotnie bardzo dobrze, mimo oczywistych niedostatków mojej niemczyzny pisałem coraz lepsze wypracowania i rozprawki, byłem też świetny z geometrii, przyrody, rachunków i z historii. Szybko nauczyłem się pięknie kaligrafować i w moim roczniku tylko Smilo pisał ładniej ode mnie. Nauczyciele stawiali mnie za wzór innym uczniom, nieodmiennie podkreślając przy tym moje skromne pochodzenie i biedę, w jakiej pogrążona jest moja rodzina. A wy, pytali, z dobrych domów, w których macie wszystko zapewnione, służąca prasuje wam rano koszulę do szkoły, macie biblioteki i pianina, a jednak żaden z was nie czyni takich postępów w łacinie jak Alois, syn skromnego górnika, który zapewne nawet czytać dobrze nie umie.

      Nie ośmielałem się wtedy oponować, że tatulek mój czytają świetnie, i to nie tylko gazety, bo też byłoby nie do pomyślenia poprawiać nauczyciela. Rechtora, jak by powiedzieli mamulka.

      Potem zaś, pewnej nocy z niedzieli na poniedziałek, jesienią 1906 roku obudziłem się po północy, jak najciszej wymknąłem się z sypialni, zszedłem do piwnicy konwiktu z nadzieją, że znajdę sobie miejsce, w którym będę mógł poczytać, skoro na niedzielnej wizycie