Zaprotestowałem żałośnie. Oddaj, oddaj, jęczałem przez łzy. Chłopaczysko się śmiał. Oddaj, dostałem go od mamulki. Deine Mamulka! – śmiał się Chłopaczysko. Twoja mamulka to gówno tak samo jak ty!
Kiedy wróciłem na farę, pokrwawiony i bez swojego huzara, drzwi otworzyła mi pani Greta i natychmiast zauważyła moje zabrudzone ubranko, które tak dużo kosztowało księdza i mamulkę. Nie uderzyła mnie, dziś wiem, że ksiądz zabronił jej podnosić na mnie rękę, wyznała mi to wiele lat później. Nie uderzyła mnie więc, chociaż od razu skuliłem się pod ciężarem jej spojrzenia. Zacisnęła usta w wąską kreskę, po czym wpuszczając mnie do domu, wyszeptała po niemiecku, że jestem najgorszym darmozjadem, przekleństwem, które diabeł chyba rzucił na głowę tego świętego człowieka. Ksiądz Scholtis nie powiedział nic.
Dziś chciałbym wierzyć, że współczuł mi nawet bardziej, niż sądziłem, był mimo wszystko człowiekiem formacji, która uznawała nadmierne okazywanie uczuć dzieciom za zgubne dla nich samych i jakoś nieprzyzwoite. Nie ukarał mnie więc za ubranko powalane krwią, pani Greta zajęła się jego czyszczeniem, ksiądz Scholtis siedział pogrążony w lekturze, ja również siedziałem pogrążony, lecz w nieskończonym smutku. Wydawało mi się, że jestem najbardziej samotnym chłopcem świata, dziś wiem, że to nie była prawda, ale jakież to ma znaczenie, że dziś wiem, iż moja ówczesna samotność nie była absolutna?
Lanie powtarzało się każdego dnia. Chłopaczysku pomagali inni koledzy, na przerwach lub na lekcjach żaden nie odzywał się do mnie ani słowem, nie licząc obelg. Próbowałem uciec, wywinąć się, zamiast wychodzić od Coselerstraße, przemykałem między hinterhausami na podwórza i wychodziłem na Raudenerstraße, jednak pomagierzy Chłopaczyska szybko wytropili mnie i dochodzili niczym myśliwska nagonka i tak jak nagonka sami nie ośmielali się mnie krzywdzić, tylko osaczali pod ścianą albo w bramie i czekali, aż on, sapiący ciężko, nadejdzie i stłucze mnie, czerpiąc z tego, jak mi się dziś wydaje, fizyczną wręcz satysfakcję.
Były też rzeczy gorsze od lania. Kiedyś kazał mi chodzić na czworakach i szczekać. Odmówiłem, więc uderzył mnie tak, że upadłem, potem kopnął w brzuch i znowu kazał szczekać, odmówiłem ponownie, wtedy kopnął mnie w krocze, poczekał, aż przestanę skowyczeć z bólu, i powtórzył rozkaz. Szczekaj.
Więc zaszczekałem. Roześmiał się szeroko i zaczął krzyczeć, że ma psa, pięknego psa, i będzie go uczył aportować i chodzić z nim na polowania z fuzją taty, żeby przynosił ustrzelone kaczki.
Tak to trwało, miesiącami. Czasem zdarzały się piękne dni, kiedy Chłopaczysko z jakiegoś powodu nie był zainteresowany znęcaniem się nade mną. Kilka razy udało mi się też nagonce umknąć, biegłem wtedy na farę na lekkich nogach, uskrzydlony swoim małym zwycięstwem, następnego dnia jednak dostawałem za to baty podwójne. Raz wściekłe za przyjemność utraconą dnia poprzedniego Chłopaczysko uznał za stosowne wysikać się na mnie pobitego i krwawiącego z rozbitych warg i nosa, czym wystraszeni byli nawet jego pomagierzy z nagonki, którzy odwracali się przerażeni tą transgresją. Zadawanie mi cierpień bez aplauzu grupy nie sprawiało Chłopaczysku tej fizycznej przyjemności, której w dręczeniu mnie poszukiwał, dlatego do obsikiwania kolejnego dnia już nie powrócił, za to na koniec bicia dołożył takiego kopniaka w brzuch, że zwymiotowałem na bruk. Nagonka zawyła z obrzydzenia do mnie i uznania dla Chłopaczyska, po czym odeszli, a ja zostałem sam, jak zawsze.
Nie miałem nawet siły się podnieść, więc po prostu leżałem, skrwawiony i pobity. Płakałem nad sobą i swoją samotnością, czekałem, aż świerzbiący ból opuści moją zdrętwiałą od ciosów twarz.
Wtedy ktoś dotknął mojej głowy i powiedział po niemiecku bardzo słodkim głosem, abym wstał.
Tak po raz pierwszy spotkałem Smila von Kattwitza.
Był dla mnie na razie tylko tymi pięknymi, wypastowanymi na wysoki połysk trzewikami z czarnej skóry i dłonią o starannie wypielęgnowanych paznokciach, bo tylko tyle dostrzegłem w tej chwili, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nie ośmielałem się podnieść głowy. Buciki za kostkę, pończochy, pumpy w kratę, dłoń.
O tym też pomyślałem zaraz: ta dłoń, którą podaje mi ten chłopiec, nigdy nie skalała się pracą. Podniosłem wzrok i zobaczyłem całą jego postać, jak na swój wiek był wysoki, bardzo szczupły, co uwydatniało świetnie skrojone ubranko, ujrzałem jego smutne, niebieskie oczy i piękne, proste, czarne i lśniące włosy.
Już wtedy było widać, że wyrośnie na pięknego młodzieńca, pięknego mężczyznę. Wtedy oczywiście nie miałem o tym pojęcia, bo nie wiedziałem, na jakich ludzi wyrastają jacy chłopcy, ale już wtedy, w 1902 roku, widać było w Smilu von Kattwitzu jego przyszłe piękno.
Wiem też, że już wówczas dało się przewidzieć, na kogo wyrosnę ja. Byłem nieduży, mniejszy od moich kolegów z gimnazjum, wyrosłem dopiero później, w obertertii i secundzie, nagle stałem się najwyższy w klasie, rozrosłem się we wszystkie strony, duży i niezgrabny, ale już wtedy, w 1902 roku, we mnie, niedużym chłopcu, zaznaczała się ta grubość rysów i kości, niezgrabność człowieka noszącego za duże ciało tak, jakby nosił marynarkę po starszym bracie.
Smilo powiedział, bym wstał, a ja wstałem, chusteczką otarłem zakrwawiony nos, uważając, żeby bardziej nie powalać mundurka, otrzepałem kolana. Zapytał, dlaczego mnie prześladują, a ja nie miałem na to żadnej odpowiedzi, pytał więc dalej, jak się nazywam, na to odpowiedzieć zdołałem, jąkając się trochę, ciągle wstrząśnięty, zawstydzony upokorzeniem, tym bardziej że Smilo był tego upokorzenia świadkiem, nie sprawcą. Rozumiałem już wtedy, że sprawca sam dla siebie nie może być publicznością, publiczność zaś, nawet jednoosobowa, nadaje upokorzeniu dodatkowy wymiar, którego mój oprawca najwyraźniej pożądał.
Cierpliwie wysłuchał mojego jąkania, że nazywam się Alois Pokora i że z Nieborowitz. Przedstawił mi się długą, szlachecką litanią swoich imion: Smilo Walther Hinko Oskar Constantin Wilhelm Freiherr von Kattwitz. Zapytał, czy moi rodzice są prostymi ludźmi, co potwierdziłem, wtedy zaprosił mnie na spacer. Tak, zaprosił, bardzo dorośle, a ja się zgodziłem, bo to, że zainteresował się kimś takim jak ja, było dla mnie nobilitujące, czego wtedy jeszcze nie potrafiłem nazwać słowami, ale co wyczuwałem całym sobą.
Przeszliśmy Coselerstraße, za placem gimnastycznym i nieukończonym wtedy konwiktem, w którym zamieszkałem rok później, i potem dalej, przez łąki nad Kłodnicę, nieuregulowaną jeszcze tak blisko centrum miasta. Siedliśmy na trawie nad brzegiem rzeki. Milczeliśmy. Smilo rzucał kamieniami w wodę, więc ja również, bo natychmiast wydało mi się to znakomitą zabawą. Potem wyjął scyzoryk i jabłko, przekroił je na pół, jedliśmy w milczeniu, a następnie oświadczył, że idziemy do kawiarni na kawę.
Nigdy wcześniej nie piłem kawy ani nie byłem w kawiarni. Nie tylko dlatego, że bywania w lokalach zabraniał regulamin naszego gimnazjum. Było po prostu nie do pomyślenia, by ktoś taki jak ja, syn kogoś takiego jak mój ojciec, poszedł do kawiarni i siedział sobie, taki mały i czarny, między wielkim państwem, popijając kawę.
Powiedziałem nieśmiało, że przecież nie wolno nam chodzić do kawiarń. Wzruszył tylko ramionami i powiedział, że jeszcze się taki subiekt nie narodził, który wyrzuciłby von Kattwitza z kawiarni, i poszliśmy, koło młyna, potem Großmühle-Straße przez Fleischmarkt na Rynek, tam stanęliśmy przed skrytą pod markizą, przeszkloną witryną