Po ślubie urodził się Franz, starszy ode mnie o pięć lat. Rok po Franzu Johann, rok po Johannie Erich, po Ericzku przyszła na świat bardzo słaba dziewczynka, którą ojciec, widząc, że może nie wyżyć, sam ochrzcił imieniem Martha. I rzeczywiście nie wyżyła, zmarła pięć dni po narodzinach.
Mama podobno bardzo płakała, opowiadał mi Franz, chociaż nie mógł tego pamiętać, mama bardzo płakała, a ojciec poszedł do roboty, gdy wrócił, wykąpał się, matka dała mu obiad, potem siedział na laubie i palił fajfkę, i nie płakał. Babski płacz a letni dyszcz, tak samo szybko mijo, mówił pod wąsem.
Rok po Marcie urodził się Konrad, rok po Konradzie, w 1891 urodziłem się zaś ja.
Podobno mniej więcej wtedy mama oświadczyła ojcu, że nie będzie więcej chodzić do kościoła w Deutsch Zernitz, do której to parafii przynależało Nieborowitz, tylko od teraz będzie chodzić do Pilchowitz, bo pilchowicki farŏrz mówi piękne kazania, a żernicki nie.
Ojciec mój nie miał za grosz szacunku dla takich ekstrawagancji, ekstrawagancję uznając za rzecz pańską, nie ludzką, jednak sprawy Kościoła mając jednocześnie za sprawy kobiece, nie oponował. Robił po prostu swoje. To, że sąsiedzi zaczęli dziwnie na nas, Pokorów, patrzeć, gdy zamiast do Zernitz chodziliśmy na mszę do Pilchowitz, ojciec miał za nic. Nie interesowało go zdanie innych ludzi, zbyt zajęty był swoim niemym gniewem. W tym bez wątpienia różnił się zasadniczo od ojców moich kolegów ze szkoły ludowej, dla których opinia innych, opinia wiejskiej albo kopalnianej wspólnoty okazywała się ważniejsza od każdego prawa ludzkiego czy boskiego, była to zaś jedyna chyba cecha charakteru łącząca go z moją matką, którą, jako o wiele młodszą, zdołał tej wewnątrzsterowności nauczyć.
Kiedy miałem dwa lata, po przerwie tym razem dłuższej, w 1893 roku moja mama porodziła wątłego chłopczyka. Znowu ojciec ochrzcił go w domu, i po miesiącu chłopczyk zmarł, nosząc imię Simon, co oczywiście nie miało żadnego znaczenia dla jego krótkich losów, życia nieświadomego odrębności własnego istnienia. Na szczęście wcale tego nie pamiętam, nie mógłbym, Francek mówił jednak, że tym razem mama nie płakała wcale, ojciec zaś poszedł do roboty, a po robocie, kąpieli i obiedzie, który matka mimo śmierci maleńkiego Simona jak co dzień przyrządziła, siedział jak zwykle na laubie i palił fajkę.
W 1895 roku urodził się Wilhelm, w 1897 Karl i jego narodziny są pierwszymi, jakie pamiętam, maleńkie rączki, które pomagałem mu wyłuskiwać, kiedy leżał w kolebce, szczelnie owinięty becikiem.
Dwa lata po Karliku urodziła się Ana, którą do dziś kocham najbardziej z całego mojego rodzeństwa.
Po Anie narodził się nazwany ojca imieniem Anton, było to w roku 1902, kiedy poszedłem do gimnazjum i nie mieszkałem już w domu. Franz i Johann robili już wtedy z ojcem na Delbrück, za śleprōw.
Po Antonie urodził się August, byłem wtedy w tertii i mieszkałem w konwikcie, i jeszcze cię nie znałem, moja droga, moja kochana, daleka Agnes.
Po Auguście urodził się w 1909 roku Isidor, o czym dowiedziałem się z listu od dziesięcioletniej Any, sam będąc już na studiach w Breslau. Co działo się dalej, nie wiem, od roku 1914 nie kontaktowałem się z nikim z domu, z nikim z rodziny. Miałem ku temu swoje powody i mam je nadal, jeśli teraz, trwając w ciemności, mogę powiedzieć, że mam cokolwiek.
Zastanawiałem się nieraz, jak mamulka wyglądali przed tym wszystkim, przede mną i moim rodzeństwem. Zawsze była drobna, miała delikatne rysy, mały nos, ciemne oczy i włosy, myślę, że w młodości mogła być piękna, gdyby tylko tego piękna nie ukrywała pod ciężkimi chłopskimi sukniami.
Z ojcem poznali się na weselisku tatulkowego kuzyna, w Deutsch Zernitz. Mama miała wtedy osiemnaście lat, nie wiem, jak wyglądała, także wkrótce potem, kiedy brali ślub, bo nie zrobili sobie ślubnej fotografii, to za duży wydatek. Pierwsza fotografia z podobizną mamy pochodzi z czasów, z których ją dobrze pamiętam, z wesela mojego najstarszego brata Franza, kilka tygodni przed tym, jak spotkałem cię, Agnes, po raz pierwszy, akurat w czasie moich kłopotów w konwikcie. Na tym zdjęciu mamulka ma już prawie czterdzieści lat i dwanaście ciąż za sobą i widać po niej te lata i ciąże, ubrana jest po chłopsku, nigdy nie widziałem jej w pańskim stroju, włosy ma ciasno spięte. Mam tę fotografię ze sobą, noszę ją w pugilaresie, w kieszeni munduru, jedyne zdjęcie, jakie zabrałem ze sobą na wojnę cztery lata temu. Jest na nim cała moja rodzina poza Isidorem, urodzonym trzy lata później, są nawet starziki, rodzice mamulki, starzik i starka Magnor, jestem i ja w gimnazjalnej czapce, nieświadomy zupełnie tego, co stanie się z moim życiem, kiedy poznam ciebie, Agnes.
My wszyscy, ja i dwunastka mojego rodzeństwa, ci, którzy żyją, i ci, co nie przeżyli, byliśmy owocami sprężonego gniewu mojego ojca, napędzającego go jak para. Byliśmy, jesteśmy, przynajmniej ci z nas, co żyją, bo nie wiem, ilu moich braci zabrała wojna, więc byliśmy, jesteśmy jego wyzwaniem rzuconym światu, jego niemym krzykiem.
Jesteśmy też, byliśmy, rozciągniętym na wiele lat męczeństwem mojej matki, męczeństwem, które mój ojciec dostrzegał, tak jak widział straszne życie ciągnącego pod ziemią wagoniki z urobkiem konia, i do którego miał stosunek podobny jak do końskiego – współczuł jej, ale uważał to męczeństwo za część naturalnego porządku, a z tym dyskutować nie sposób, tak jak nie sposób dyskutować ze śmiercią.
To nie ojciec oczywiście posłał mnie do gimnazjum. Na ten ekscentryczny pomysł wpadł pilchowicki farŏrz, ksiądz Scholtis, postawny, przystojny mężczyzna, wtedy po czterdziestce, spokojny, silny i pewny siebie, posługujący się niemieckim tak samo sprawnie jak literackim polskim i naszą mową.
Znał mnie, bo za sprawą mojej mamy jako jedyny z całego mojego rodzeństwa dostąpiłem zaszczytu służenia do mszy, właśnie w Pilchowitz, gdzie – zamiast w Deutsch Zernitz, do którego przynależeliśmy parafialnie – mama zaczęła chodzić na msze jeszcze przed tym, jak mnie urodziła. Mówiłem już o tym.
Bardzo szybko uczyłem się wszystkiego, kiedy przejść ze strony lekcji na stronę ewangelii z ampułkami, kiedy klękać przy przechodzeniu na dwa kolana i skłonić głowę, kiedy zaś na jedno, jak polać palce księdza wodą po ofertorium, jeśli usługuje jeden ministrant, a jak kiedy posługujących ministrantów jest dwóch. Od razu wiedziałem, że na „Sanctus” trzeba zadzwonić trzykrotnie, i nigdy nie dzwoniłem za głośno ani za długo, bardzo poważnie potraktowawszy księżowskie pouczenie, że nie dla swojej przyjemności dzwonię, tylko na chwałę Pana. Wiedziałem, jak bić się w piersi na „Nobis quoque peccatoribus” i żeby nie odpowiadać „Miserere nobis”, bo – jak ksiądz powiedział – jest to zbyteczne. Nauczyłem się czytać i pisać, zanim poszedłem do szkoły, z mamulki pomocą, z modlitewnika i ojcowskich gazet, z łatwością przyswoiłem sobie wszystkie łacińskie odpowiedzi. Wiedziałem, kiedy powiedzieć „Suscipiat Dominus sacrificium de manibus…”, a kiedy „Gratias agamus Domino Deo nostro”, wiedziałem, że w Pater noster mówimy „sed libera nos a malo” i tak dalej. Ksiądz Scholtis nie wydawał się zaskoczony, czasem po mszy w zakrystii przy rozbieraniu z szat liturgicznych tłumaczył mi łacińskie słowa, co znaczą po polsku, i nawet gramatyczne zawiłości, z czego potem trochę mnie odpytywał, a ja wszystko zapamiętywałem od razu, za pierwszym razem, ku rosnącemu z każdym tygodniem zdziwieniu farŏrza. Kazał mi się też uczyć niemieckiego, co mi jednak za bardzo nie wychodziło, bo nie miałem z kim po niemiecku rozmawiać. Mój ojciec Anton niemiecki znał bardzo dobrze, jak sądzę jeszcze z wojska, ale z ojcem przecież nie rozmawiałem; z matką też wiele nie mówił, a jeśli, to po wasserpolsku.
Pamiętam szczególnie