Za biurkiem siedział otyły ksiądz, wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nazywał się Peter, na nazwisko miał Peter, jak imię, ale na imię Franz. Ksiądz Scholtis usiadł na krześle, zaproszony uprzejmie przez księdza Petera, ja stałem. Księża chwilę gawędzili sobie po niemiecku o księżowskich sprawach, których nie rozumiałem, jakieś plotki o dziekanach i prałatach, kto kogo i co na to biskup Kopp, ja stałem obok w oczywistym milczeniu, moja obecność była obecnością powietrza. Potem ksiądz Scholtis wciąż po niemiecku opowiadał o mnie i dalej, jakby mnie tam wcale nie było, a ksiądz Franz przyglądał mi się tak, jak tatulek przygląda się prosięciu, zanim je nabędzie, czy zdrowe, albo tak, jakby patrzył tylko na mój wizerunek, nie na mnie samego.
Zapytał farŏrza Scholtisa, czemu by chłopak nie mógł pójść do seminarium nauczycielskiego w Pilchowitz. To po pierwsze taniej niż gimnazjum, a też odpowiedniejsze dla nawet zdolnego dziecka z ludu niż gimnazjum. Skończy szkołę ludową, pójdzie do preparandy, po trzech latach do właściwego seminarium i po kolejnych trzech ten tu malec, jeśli zda egzamin, zostanie dyplomowanym nauczycielem pierwszego stopnia, a to jest fach, jest praca, może organistą zostać, nauczycielem chociażby w tej szkole ludowej, do której sam uczęszcza. Gdzież tam dziecko z ludu do gimnazjum. Za wysokie progi, nie będzie mu dobrze między mieszczańskimi dziećmi, tu przecież nawet trochę pomniejszej szlachty swoich synów wysyła, a on chłopski syn.
Farŏrz Scholtis jednak nie odpuszczają, księże drogi, to jest niesłychanie zdolne dziecko, jemu coś więcej pisane niż bycie wiejskim organistą, niechże ksiądz go przepyta.
Ksiądz Peter zadał mi więc parę pytań po niemiecku, z katechizmu, ja odpowiadałem, jak umiałem najlepiej, tak jak ksiądz Scholtis mnie uczył. Potem obaj księża znowu mówili między sobą po niemiecku, aż w końcu ksiądz Peter zwrócił się do mnie po polsku.
Pamiętaj, chłopcze, to wielki cud i łaska Boża, kiedy chłopcu z ludu dana jest możliwość nauki i wyjścia na kogoś, mówił latem 1901 roku ksiądz Peter, katecheta gliwickiego gimnazjum, mówił po polsku, ale nie tak, jak sie gŏdało u mie dōma, tylko tak ładnie, ja zaś miałem dziesięć lat, stałem przed nim, ściskając w ręku czapkę, i milczałem. Wszystko zawdzięczasz farŏrzowi Scholtisowi, twojemu dobrodziejowi, nigdy o tym nie zapomnij.
Bardzo długo mi o tym zapomnieć nie dano.
Nigdy o tym nie zapomnij, powtarzał katecheta Peter. Do gimnazjum wydajesz się nadawać, skoro ksiądz Scholtis tak twierdzą, ale nie możemy cię przyjąć, kiedy tak słabo i z akcentem mówisz po niemiecku. Bo byłoby to skaranie boskie i zły przykład dla innych uczniów, żeby ktoś źle deklinował der bestimmte Artikel. Ładny niemiecki to podstawa. Ksiądz Scholtis stał za mną, czułem, jak jego dłoń zaciska się na moim ramieniu, i teraz jeszcze jakbym to czuł.
Dlaczego wszystko pamiętam tak jasno? Ile razy wspominałem potem tę chwilę? Może przez rok czy dwa, a później już przecież nigdy, nie wracałem myślami do tego momentu ani u księdza Scholtisa na farze, ani w piekle konwiktu, ani u ciebie w mieszkaniu, Agnes, ani na kolejnych stancjach na studiach w Breslau, ani w wojsku na ćwiczeniach, ani na froncie, ani w szkole oficerskiej, nigdy. Owszem, wiedziałem, że byliśmy ze Scholtisem u Petera, ale nie byłbym w stanie nigdy, ani przez chwilę przywołać słów o tym, że księża wspominali biskupa Koppa, nic. Teraz zaś wszystko pamiętam tak jasno, jasno, w ciemności.
A jak twoje wychowanie patriotyczne, chłopcze? Ksiądz Peter przeszedł na niemiecki. Nawet jeśli w domu mówicie po polsku, to jeszcze nie znaczy, że nie możecie być dobrymi poddanymi cesarza, dobrymi Niemcami. Nie damy sobie przecież powiedzieć, że niemiecki katolik w patriotyzmie ustępuje protestantom. Bo w niczym nie ustępujemy. Sprawy wiary i sprawy polityki to są sprawy osobne.
Jego ojciec jest weteranem ostatniej wojny. Służył w gliwickim Pułku Ułanów von Katzlera. Za wojnę 1870 roku odznaczony Krzyżem Żelaznym i odznaką za rany, odparł ksiądz Scholtis, a ja wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że ojciec dostał jakieś krzyże.
A czym się ojciec zajmuje? – zapytał ksiądz Peter.
Pracuje na grubie[13] i gospodaruje na mordze pola, odpowiedział ksiądz Scholtis, a ksiądz Peter pokiwał na to głową i nawet dziesięcioletni ja zrozumiałem, że to poniekąd skandaliczne, że syn kogoś, kto pracuje na grubie i gospodaruje na mordze pola, miałby pójść do gimnazjum. To dobra, uczciwa rodzina, dodał ksiądz Scholtis, głosem nieco już strapionym.
A zaprzęg mają własny? – wypytywał ksiądz Peter. Ksiądz Scholtis zgodnie z prawdą zaprzeczył. Ale przecież to nic, nie w tym rzecz. No tak, ale ten jego niemiecki naprawdę się nie nadaje nawet do sexty, zafrasował się gliwicki katecheta.
Wezmę go na rok do siebie, powiedział ksiądz pilchowicki. Będzie mieszkał u mnie. Będzie służył do mszy, a u mnie na farze nie rozmawia się po polsku, moja gospodyni jest z Ohlau, polskiego nie zna wcale, a po niemiecku mówi bardzo ładnie, bez akcentu, nur Hochdeutsch. Chłopiec się nauczy, a ja też zajmę się jego manierami i obyciem, żeby nie odstawał za bardzo od swoich przyszłych kolegów.
Wszystko rozumiałem wtedy jakoś podskórnie i bardzo się bałem, ale wiedziałem też, że nie wolno mi okazać strachu. Wiedziałem to od mojego tatulka, od mamulki, od starszych braci. Nikt tego nie wypowiadał na głos, ale wszyscy tak żyli. Nie wolno okazywać strachu ani smutku, ani radości, bo uzewnętrznione emocje są oznaką słabości, a słabość się karze. Z dobrego serca się tę słabość karze, bo taki jest świat, zły i bezwzględny dla słabych. Dlatego rolą rodziców jest słabości oduczyć, aby słabe dziecię stało się mocnym człowiekiem.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, Agnes, że kiedyś to ty staniesz się panią moich radości, strachów i mojego smutku, i okażesz się źródłem mojej mocy, i nauczysz mnie rozumieć własne serce.
Wtedy, latem 1901 roku, byłem tylko przerażonym dziesięcioletnim chłopcem, czującym, że ziemia umyka mu spod nóg, jakby miał nagle zostać wyrwany z korzeniami ze świata, który rozumie i zna. Ze świata rozpiętego pomiędzy domem, polem, kurnikiem i chlewikiem w hinterhausie, między szkołą ludową, żernickim i pilchowickim kościołem, braćmi i siostrą, graniem w klipę i łapaniem koło nieborowickiego młyna żab, które potem nadmuchiwaliśmy przez słomkę i puszczaliśmy na staw.
Przypomniałem sobie potem, po latach, Agnes, o tych szarozielonych żabach, nadmuchanych przez słomkę wsadzoną im w dupę, kiedy zobaczyłem napuchnięte, gnijące ciała naszych kamratów, pierdzące i rozsadzające szarozielone bluzy feldgrau.
Ale wtedy, w gabinecie księdza Petera, miałem tylko dziesięć lat.
Na pożegnanie ksiądz Peter zapytał księdza Scholtisa, czy chłopiec widział stojący na Neumarkt pomnik poległych na wojnie 1870 roku. Widziałeś? Nie widziałem. To może pójdziecie zobaczyć, godzi się, żeby syn weterana tej świetnej wojny zobaczył pomnik. To na pewno wpłynie pozytywnie na jego uczucia patriotyczne. Musimy pielęgnować pamięć wspaniałego zwycięstwa pod Sedanem, to należy do naszego patriotycznego obowiązku wobec ojczyzny i cesarza.
Więc poszliśmy, a w zasadzie pojechaliśmy dorożką, bo farŏrz Scholtis nigdy nie był zwolennikiem długich spacerów, pojechaliśmy Klosterstraße, minęliśmy miejski teatr, kino i ogródki piwne, potem wzdłuż dawnych murów miejskich ulicą Niederwall, z której skręciliśmy w Wilhelmstraße, w 1901 roku jeszcze nie tak gęsto zabudowaną jak w 1906, kiedy widziałem cię po raz pierwszy, a tym bardziej nie tak, jak w 1918, cała lewa pierzeja przed Kłodnicą stała jeszcze pusta, porosła łąką, potem, pamiętam teraz dokładnie, minęliśmy małą Dziką Kłodnicę, zwaną też Wiedenką albo Wiener Bach, nad której brzegiem stały stoliki kawiarni i restauracji Kaiserkrone, po drugiej zaś stronie ulicy wznosiła się