Pokora. Szczepan Twardoch. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Szczepan Twardoch
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 9788308071823
Скачать книгу
odwrócili głowy i ujrzeli dwóch chłopców w gimnazjalnych mundurkach, jednego pięknego, drugiego zaś kartoflanego, górniczego gówniarza, przebranego w strój, którego nie jest godzien. Piękny Smilo zasiadł przy stoliku i zażądał dwóch kaw i dwóch ciastek. Ludzie wokół spojrzeli na nas z pewnym niezadowoleniem, ja od razu struchlałem, przekonany, że wyrzucą nas kopniakami, ale kelner widać znał młodego von Kattwitza, bo przyniósł nam kawę i ciastka z uprzejmym uśmiechem, przetarł marmurowy blat i chylił się w ukłonach. Uniżone zachowanie kelnera sprawiło, że reszta kawiarnianych gości uznała, iż z jakiegoś powodu ci akurat gimnazjaliści mają prawo zasiadać przy stoliku w Konditorei-Café Wrak, mimo że regulamin gimnazjum wyraźnie tego zabrania. Ale skoro siedzą, to widać, że dla nich uczyniony jest wyjątek z powodu, którego nie ma sensu dociekać.

      Kawa smakowała obrzydliwie, nie miała nic wspólnego z kawą zbożową, którą piłem w domu i na farze, ale Smilo pouczył mnie, że to kawa wyśmienita, mam pić i nie narzekać. Ciastko smakowało mi nawet bez pouczeń. Milczałem, rozkoszowałem się słodyczą, jednak razem ze słodko-tłustą masą przełykałem swój wstyd i nieznośne poczucie bycia zupełnie nie na miejscu, albo raczej w miejscu niewłaściwym.

      Nie powinienem znajdować się w kawiarni, w gimnazjum też nie, obu tych miejsc byłem niegodny.

      Potem się rozdzieliliśmy, ja wróciłem klajbanką na farę, a następnego dnia, kiedy Chłopaczysko z kamratami zabierał się po szkole do bicia mnie, Smilo zwyczajnie mu tego zabronił. Tak powiedział: zabraniam wam bić Aloisa, mój papa mówi, że nawet jeśli mamy kolegę, który pochodzi z ludu, to także i on zasługuje na szacunek. Więc zabraniam. Wypowiedział to głosem kogoś, kto przywykł do tego, że jego poleceń się słucha i spełnia je bez szemrania. I posłuchali. Chłopaczysko nie okazał ani rozczarowania, ani strachu, z jego oczu wyczytałem, że tym razem mi się udało i że on, Chłopaczysko, z tym się godzi, po prostu cierpliwie zaczeka do następnej okazji.

      Od tego czasu było mi w szkole nieco lżej. Prześladowania zdarzały się dalej, kiedy Smilo wyjeżdżał gdzieś z rodzicami i jego naukę przejmowali rodzinni guwernerzy, albo kiedy chorował, a zdrowia był wątłego. Wtedy Chłopaczysko spuszczał mi czasem lanie, jednak już raczej bez publiczności, gdyż Smilo cieszył się wśród chłopców poważaniem większym niż ten nazbyt wyrośnięty syn aptekarza Piontka.

      Kiedy opowiedziałem o swoim nowym przyjacielu księdzu Scholtisowi, ten odparł tylko: timeo Danaos. Kiedy zapytałem, co to znaczy, ksiądz odrzekł, bym sam się tego dowiedział, co też uczyniłem, z pomocą zbioru sentencji łacińskich, ale dlaczego miałbym się obawiać Smila von Kattwitza, nie rozumiałem wtedy, farŏrz zaś nie zechcieli mi tego wytłumaczyć.

      Czyż dary, które otrzymałem od Smila, nie warte były spalonej Troi? Wyobrażałem sobie często Trojan w momencie, gdy już udaje im się przejrzeć podstęp Achajów, widzą, że z konia trojańskiego wyskakują wojownicy, otwierają bramy i że Troja już płonie, a jednak koń, ten drewniany koń jest tak piękny, że wart utraconego miasta i życia.

      Timeo Danaos.

      W kwietniu 1903 roku, kiedy byłem już w quincie, ksiądz Scholtis oświadczył, że nadszedł czas, bym przeprowadził się do konwiktu, blisko gimnazjum, dzięki czemu zyskam więcej czasu na naukę i nie trzeba będzie płacić za bilet na klajbankę. Otwarcie za kilka dni, a zamieszkać tam będę mógł wkrótce potem. Roczne utrzymanie w konwikcie kosztuje czterysta marek, ale dla uczniów z biednych rodzin, jak moja, są znaczne zniżki, a ksiądz rozmawiał już z prefektem Münzbergiem i przekonał go, bym ja mógł w konwikcie zamieszkać za darmo.

      Nie od razu zrozumiałem, jak bardzo zmieni się wówczas moje życie. Nowy budynek otwarto z wielką pompą, była orkiestra wojskowa, uroczyste zawieszenie portretów naszego ukochanego cesarza, a uczniowie z tertii i secundy naszego gimnazjum wystawili żywe obrazy ze sztuki Die Heldin von Transvaal, co uznałem za niezwykle ciekawe, więc przyglądałem się tym dziwom z pewną zazdrością.

      Konwikt stał na rogu Coselerstraße i Katzlerstraße, zbudowany z czerwonej cegły miał trzy kondygnacje, wielką jadalnię, dużą kaplicę z organami, wspólną sypialnię dla chłopców młodszych i mniejsze sypialnie dla chłopców starszych, a na parterze mieszkania dla zakonnic, które gotowały, prały i sprzątały. Wszystko było oświetlone elektrycznie, w przeciwieństwie do mojego rodzinnego domu czy pilchowickiej plebanii, gdzie elektryczność pojawiła się o wiele później, kiedy ja mieszkałem już w Breslau. W piwnicy mieściła się kuchnia, z której mechaniczną windą posiłki wjeżdżały do jadalni na parterze, obok kuchni urządzono pralnię, magazyny i kotłownię, gdzie pracował mówiący tylko łamaną niemczyzną palacz o nazwisku Bienek i gdzie wydarzyło się to wszystko, co spowodowało, że zamieszkałem na stancji w domu twoich rodziców, Agnes.

      Kiedy zwiedzałem nowy konwikt naszego gimnazjum w dniu jego uroczystego otwarcia, wydał mi się piękny jak kościół, i tak dostojny ze swym zwieńczonym gotyckim portalem wejściem, na biało wymalowanymi, nieco szpitalnymi korytarzami i salami o wysokich oknach i sklepieniach. Gdy jednak tydzień później położyłem swoją tekturową walizeczkę na przysługującym mi łóżku, a odprowadzający mnie farŏrz i mamulka, pożegnawszy się ze mną serdecznie, wyszli z konwiktu, poczułem nagle rosnące przerażenie.

      Wcześniej nie bałem się zbytnio, nie licząc perspektywy spotkania z Chłopaczyskiem. Nie bałem się, kiedy klajbanką jechałem z Pilchowitz z mamą i księdzem ani kiedy szliśmy z klajbanki do konwiktu. W Gleiwitz zaczynała się wiosna i pilnie wyglądałem, pamiętam, czy gdzieś widać już pierwsze zielone liście. Byłem spokojny i zadowolony nawet wtedy, kiedy weszliśmy do konwiktu i kiedy ksiądz uzgadniał z siostrą Consolatą, ładną i uśmiechniętą, dziś zdaje mi się, że około pięćdziesięcioletnią wtedy zakonnicą, które łóżko jest moje. Poczułem strach dopiero w chwili, gdy mama zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałem ich kroki na korytarzu i zrozumiałem, że ona i farŏrz odchodzą, a ja zostaję tu sam.

      Przerażenie rosło, rosło i wypełniło mnie szczelnie, jak ciecz dopasowując się kształtem do mojego wnętrza, wypełniło mnie i zostało ze mną na zawsze.

      Przez pierwsze kwadranse myślałem, że jeśli natychmiast nie przestanę się bać, to oszaleję. Nie oszalałem jednak, ale bać nie przestałem się już nigdy. Trwało to przez całe dwa lata, które spędziłem w konwikcie, a później mój strach, Agnes, wyciekał ze mnie bardzo powoli i nigdy nie wyciekł do końca, przelewa się gdzieś we mnie teraz, choć przecież jestem wreszcie bezpieczny, teraz już nic nie może mi zagrozić.

      U księdza Scholtisa było mi lepiej niż w rodzinnym domu, fara i otaczający ją ogród dawały mi wytchnienie od prześladowań, jakie spotykały mnie w gimnazjum, miałem wikt, opierunek i żadnych obowiązków, farŏrz chętnie ze mną mówili o książkach i o świecie, bez znużenia odpowiadali na moje pytania, rozmawialiśmy o starożytnych Grekach i Rzymianach, o odkrywcach penetrujących dzikie ostępy Afryki i Ameryki Południowej, o maszynach parowych i o tym, jak działa automobil, gdy przez Pilchowice przejechał takim jakiś młody kawaler w skórzanej czapce i goglach i z „von” przed nazwiskiem.

      Pamiętam więc, jak siedziałem na przykrytej szarym pledem białej pościeli mojego nowego łóżka i bałem się.

      Potem zaś dobiegł zza moich pleców gruby głos Chłopaczyska.

      Nie usłyszałem jego kroków, musiał specjalnie wejść niepostrzeżenie i bezgłośnie, by następnie zapytać: A kogo my tu mamy, ho, ho?

      Nie śmiałem się odwrócić. Moje przerażenie nabrało nowej barwy i nowego wymiaru, rozkwitło, rozrosło się, zagotowało. Poczułem nagły ruch w trzewiach. Nie spodziewałem się go tutaj, w końcu konwikt miał służyć przede wszystkim gimnazjalistom spoza Gleiwitz, Chłopaczysko zaś, syn gliwickiego aptekarza, mieszkał w samym centrum, na rogu Kirchstraße i Wilhelmsplatz, naprzeciwko synagogi. Widocznie jednak rodzice woleli nie trzymać go w domu. Rozumiałem ich bardzo dobrze, też wolałbym nie. Zrozumiałem też, bo praktyka wyczuliła mnie na to, w których sytuacjach zostaję