Podejrzany. Fiona Barton. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Fiona Barton
Издательство: PDW
Серия: Kate Waters
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788380157309
Скачать книгу
z Bangkoku.

      – No tak. My dowiedzieliśmy się w nocy, wysłałem Salmond, żeby powiedziała rodzinom. Chyba ciągle u nich jest. Byli na to zupełnie nieprzygotowani. Zresztą jak my wszyscy.

      – Wiem, dzwoniłam przed chwilą do Lesley i ledwo rozpoznałam jej głos. Właśnie złożyłam artykuł.

      – Już? To jeszcze niepotwierdzone informacje, Kate. Trzeba dokonać formalnej identyfikacji zwłok.

      – Wiem, wiem. Sformułowałam tekst bardzo ostrożnie. Ale to one, nie?

      – Wydaje mi się, że istnieje takie prawdopodobieństwo – odpowiada z namysłem.

      – Na miłość boską, Bob, nie będę cię cytować. Tak czy inaczej rodziny nie zamierzają czekać – dodaję. – Dziś wieczorem lecą na miejsce.

      „I ja też”.

      – Nina załatwi wam bilety – mówi Terry, wychodząc z gabinetu naczelnego ze zgodą na nasz wyjazd.

      – Dzięki, Terry – odpowiadam, szarpiąc się z szufladą w biurku, w której mam spakowaną torbę na krótkie wyjazdy.

      – Zbieraj się. Dział foto próbuje namierzyć Micka, a u nas tu na miejscu sprawą zajmie się Joe.

      Joe aż podskakuje, ale próbuje ukryć podniecenie.

      „Uczy się – myślę. – Nie opłaca się sprawiać wrażenia zbyt chętnego”.

      Mój młody podopieczny krzywi się jak stary wyjadacz i mruczy pod nosem:

      – Podzwonię, gdzie trzeba.

      – Dzięki, Joe – mówię. – Wszystko, czego się dowiedziałam od Dona i Lesley, jest w dokumentacji i na naszej stronie. Dzwoniłam do niej znowu, ale są z Malcolmem zajęci, pakowanie i tak dalej, więc musisz pogadać z Dannym, to ich syn. To on prowadzi tę stronę na Facebooku.

      – Już się robi – rzuca Joe, notując numer Danny’ego. – Żałuję, że z wami nie jadę.

      Dotychczas wysłano go na tylko jeden zagraniczny wyjazd służbowy, do „dżungli” w Calais, gdzie rozmawiał z uchodźcami. „Na wycieczki szkolne jeździłem dalej” – marudził potem. „Nikogo nigdzie nie wysyłają, Joe. Nie bierz tego do siebie. To kwestia pieniędzy – tłumaczyłam cierpliwie. – Dawniej ciągle gdzieś lataliśmy, ale teraz księgowość pyta: po co płacić za bilety, skoro wszystko da się załatwić przez internet? Podróżuję tak rzadko, że lada chwila spadnę na niższy poziom w programie lojalnościowym linii lotniczych”.

      – Następnym razem – mówię mu teraz i wychodzę, czując, jak całą redakcję zalewa fala adrenaliny wywołanej potencjalną sensacją, i to w sierpniu. Przed windą dzwonię jeszcze do Steve’a.

      – Jadę do Bangkoku, kochanie – mówię. – Na dziewięćdziesiąt procent to te dwie zaginione Brytyjki zginęły w pożarze. Rodziny muszą dokonać identyfikacji.

      – Wiedziałem, że tak to się skończy – narzeka Steve. – Zawsze to samo, psiakrew. Jak tylko kupię na coś bilety. Mieliśmy iść dziś na tę sztukę z Davidem Tennantem.

      – Przepraszam, Steve. Idź z jakimś kolegą z pracy. O, weź Henry’ego. Słuchaj, to naprawdę ważna sprawa, a ich rodzice też dziś lecą. Muszę jechać.

      – No trudno, zadzwoń, jak dotrzesz.

      – Oczywiście. Aha, Steve, mógłbyś spłacić kartę kredytową? I miałam załatwić odbiór tej starej lodówki, numer leży na górze.

      – Dobra, dobra. To ile cię nie będzie?

      – Trudno powiedzieć. Parę dni… góra tydzień.

      Słyszę głębokie westchnienie męża.

      – Wiem, że to wkurzające, ale zgłosiłam się do wyjazdu, żeby spróbować skoczyć na Phuket. Z Bangkoku to tylko półtorej godziny samolotem. Chcę poszukać Jake’a i namówić go na powrót do domu.

      – Aha. Bardzo miły pomysł. Ale nie rób sobie nadziei, Katie. To dorosły człowiek, a nie mały chłopiec. Słuchaj, muszę wracać do pracy. Spokojnego lotu. I zadzwoń!

      W drodze na lotnisko siedzę bez słowa w taksówce, oglądając zdjęcia Jake’a w komórce i wyobrażając sobie jego zdumienie, kiedy pojawię się w tym jego rezerwacie. „Jeśli w ogóle go znajdę”. Ale odrzucam tę myśl. Skupiam się na tym, jak będzie się śmiać, a ja płakać, kiedy się zobaczymy. Mam nadzieję, że tak to będzie wyglądać.

      Poniedziałek, 18 sierpnia 2014 roku

      Detektyw

      Salmond wydawała się najodpowiedniejszą osobą do poinformowania rodzin. Sparkes pojechałby sam, ale Eileen miała konsultację z lekarką prowadzącą, więc chciał być przy niej, żeby pomóc jej pogodzić się z najnowszą prognozą. Był pewny, że czekają ich złe wieści.

      Zresztą Salmond radziła sobie w takich sytuacjach lepiej niż on. Miała talent do rozmów z krewnymi ofiar. Podczas gdy niektórzy gliniarze w obliczu żałoby zachowywali się sztywno i czuli się skrępowani, a inni za bardzo się wczuwali, jej udawało się łączyć ciepło z profesjonalizmem. Jeśli chodzi o niego, nie potrafiłby określić, w którym miejscu tej skali sam się znajdował.

      – Włączył im się tryb nerwowego działania, odsuwają chwilę, kiedy w pełni do nich dotrze, co się stało – zameldowała po powrocie na komisariat.

      – Widziałaś się z Mikiem Shawem?

      – Tak. Na koniec pojechałam do niego. Chyba był w szoku. Jenny dzwoniła do niego przed moim przyjazdem. Jedzie z nią, próbował się przyszykować do podróży, więc nie siedziałam tam długo. – Salmond już miała wyjść, ale nagle się zatrzymała. – Aha, i podobno jego matce się przypomniało, że pożyczyła Rosie pieniądze.

      – Co? Powiedział to, kiedy przyjechałaś go poinformować, że prawdopodobnie znaleziono ciało jego córki?

      – No wiem, ale tak, tak powiedział. A ja na pewno nie zamierzam dziś dzwonić w tej sprawie do Constance Shaw.

      – Jasne. Ale nie zapominaj o tym, Zaro. Prędzej czy później trzeba to będzie załatwić.

      Siedział i myślał o tych dziewczynach. Wcale nie były w żadnym barze, przyprawiając rodziców o niepotrzebny stres, tylko w workach na zwłoki. Mózg detektywa pracował na najwyższych obrotach. Gdzie? Jak? Dlaczego te dziewczyny zginęły? Ogień to paskudny zabójca. Nie ma szans na szybką i bezbolesną śmierć. Wyglądało na to, że po prostu miały pecha, znalazły się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Jednak… Przeglądał szczegółowo dokumentację, ale nic nie zwracało jego uwagi. Problem w tym, że pracował na danych z drugiej czy nawet trzeciej ręki, na tym etapie mógł się opierać tylko na doniesieniach o doniesieniach za pośrednictwem rodziców, każdy fakt został przekształcony przez różne punkty widzenia. Chciałby tam być, obejrzeć miejsce zdarzenia, zebrać dowody, przesłuchać świadków, a nie tkwić w dusznym gabinecie, czytając mejle. Rozruszał zesztywniałe ramiona i zrobił drugie podejście, ale jego myśli wciąż wędrowały do Eileen. Dziś okazało się, że miał rację. Czasu było coraz mniej.

      – Pięknie dziś wyglądasz, kochanie, za każdym razem lepiej – powiedział, wchodząc do jej sali. Poświęcił na wizytę przerwę obiadową.

      – Niedługo wrócę do domu, Bob – odpowiedziała z łóżka. Powietrze wprawiane w ruch łopatkami wiatraków wichrzyło jej perukę.

      Sparkes usiadł na tym samym co zwykle, obitym ciemnoczerwonym skajem krześle. Przednia krawędź siedzenia była przetarta – przez lata niespokojni współmałżonkowie siedzieli na samym brzegu, żeby nie