Obaj faceci wstają, kiedy podchodzę do stołu i całuję wszystkich na powitanie.
– Zamówiliście już?
– Czekaliśmy na ciebie, Katie – mówi znacząco Steve.
– Jasne, przepraszam. Chyba aż tak się nie spóźniłam, co?
– Nie. Czego się napijesz?
„Oho, jestem w tarapatach”.
Rozglądam się po pozostałych. Chłopaki wzięły na spółkę butelkę czerwonego wina, Deepika sączy ze szklanki wodę gazowaną.
– Robię sobie tydzień bez alkoholu – wyjaśnia z wyższością.
– Proszę kieliszek białego wina – mówię. – Duży. Miałam ciężki dzień.
Deepika uśmiecha się współczująco.
– Jakaś sensacja?
– Sensacyjka. Dwie dziewczyny zaginęły w Tajlandii. Robiłam wywiad z ich rodzicami, w Winchesterze.
– Jake przypadkiem nie jest teraz w Tajlandii? – pyta, maczając paluch chlebowy w tapenadzie.
– Zgadza się – przyznaję i rozglądam się za kelnerem z moim winem.
Henry i Steve gadają o pracy, narzekają na najnowsze cięcia kosztów w szpitalu, a ja próbuję skłonić Deepikę do zmiany tematu.
– Ale miły wieczór, prawda? – zagaduję i sama słyszę nieszczerość w swoim głosie. – Nie widzieliśmy się całe wieki. Co słychać?
Zaczyna opowiadać o jakiejś skomplikowanej sprawie sądowej i problemach z hałaśliwymi sąsiadami, a ja się wyłączam i wyobrażam sobie, jak Lesley i Jenny siedzą każda w swoim domu i próbują jakoś sobie poradzić z myślą, że ich córkom może grozić niebezpieczeństwo.
Rozwinęłam historię najlepiej, jak potrafię, chwytające za serce cytaty z wypowiedzi bliskich poprzeplatałam oficjalnymi komunikatami i historiami o innych zaginionych backpackerach, ale wiedziałam, że innych rodziców najbardziej zakłuje w sercach i żołądkach na widok selfie roześmianych dziewczyn w tuk-tuku pod nagłówkiem „Zaginione dziewczyny”.
Kruszę paluszki i staram się zignorować ściskanie we własnym żołądku.
Zanim kelner przyniósł mi wino, Henry zdążył się już przerzucić na politykę. Staram się nie wychylić kieliszka duszkiem, ale Henry i tak zauważa, że pociągnęłam wielki łyk.
– Pić ci się chce, Kate? – Wybucha tym swoim rechotem kibola, a Steve łapie mnie pod stołem za kolano, żeby mnie uspokoić.
– Trochę tak – odpowiadam. – Co zamawiamy do jedzenia?
Później, kiedy już wyczyściliśmy talerze pełne krewetek, kurczaka i kalmarów, Henry przenosi na mnie szkliste od wina spojrzenie.
– Słyszałem, że znowu aresztowali twoich kumpli za hakowanie – mówi, wydłubując sobie kawałek sałaty spomiędzy zębów.
– Hmmm – odpowiadam, udając, że jestem zajęta przeżuwaniem. Na moim kolanie znów ląduje dłoń Steve’a, ale odsuwam od niego nogę.
– Nie wiem, po co się w ogóle bawili w hakowanie poczty głosowej – ciągnie Henry – przecież wiadomo, że reporterzy i tak wszystko zmyślają. No nie?
– Henry! – napomina go Deepika, ale na twarzy ma uśmiech. Wspólniczka. Coś we mnie pęka.
– Ja też jestem reporterką, Henry – mówię, a Steve podnosi rękę, żeby poprosić kelnera o rachunek.
– Owszem, jesteś – bełkocze Henry i zanosi się śmiechem.
– I nigdy niczego nie zmyśliłam.
– Jasne – rzuca i zerka na żonę spod uniesionej brwi.
– Twierdzisz, że kłamię? – pytam, ściszając głos, tak że musi się nachylić do przodu, żeby mnie słyszeć.
– Daj spokój, Katie – mówi Steve. – Henry się tylko droczy. O, jest rachunek.
– Tylko się droczę, Katie – chichocze Henry, podczas gdy Steve wciska kartę do terminala i wstukuje PIN. – Zadziorna jest, co? Lubię takie kobiety – zwraca się do Steve’a, a chwilę później ocieka gazowaną wodą Deepiki, po twarzy spływa mu plasterek limonki.
Steve odciąga mnie od stolika, na migi pokazując przemoczonemu Henry’emu, że za dużo wypiłam.
Na postoju taksówek dostaję ataku śmiechu. Steve z początku bardzo się powstrzymuje, ale w końcu oboje zaczynamy się prawie tarzać.
– Ale miał minę – mówię. I znów się zarykujemy.
– Zadzwonię później, żeby go przeprosić. Powiem, że byłaś pijana – mówi już w taksówce.
– Nie ma mowy! – protestuję.
– Muszę z nim pracować, Kate.
– A zresztą rób, co chcesz, ale ja już nigdy nie pójdę z nimi na żadną kolację.
– Wątpię, żeby chcieli ryzykować.
– No wiesz, podobno lubi zadziorne dziewczyny. Może mieć ochotę na rewanż.
Bangkok, dzień 2 (poniedziałek, 28 lipca)
Temat: JUŻ NA MIEJSCU!!!
Hej, Mags, jesteśmy!
GORĄCO! Ale poza tym super. Wczoraj wyszłyśmy na miasto z Rosie i dwoma chłopakami z hostelu, żeby uczcić pierwszy wieczór na miejscu. Jeden jest z Anglii, drugi z Australii. Shaun. Chciał nam pokazać miasto, bo potem jedzie na Ko Tao. Pierwszy raz jechałyśmy tuk-tukiem i przez całą drogę chichrałyśmy się jak głupie, wrzucałyśmy mnóstwo selfie, trzymałyśmy się mocno poręczy i wrzeszczałyśmy na całe gardło. SZALONA JAZDA – jak w grze komputerowej i bez pasów bezpieczeństwa. Buziak, A.
– Śpię we wspólnym pokoju jeszcze z czterema osobami – powiedział Shaun, wynurzając się ledwie obudzony. – Piętrowe są za pół ceny. Chcecie zobaczyć?
Otworzył drzwi, pokazując wnętrze. Przerwy między kratami w oknie zostały załatane koszulkami i bokserkami.
– To zamiast zasłon – wyjaśnił.
Pokój był zastawiony metalowymi łóżkami piętrowymi i zalany morzem dobytku lokatorów, które wdzierało się w każdy kąt. Na jednym z cienkich materaców spał jakiś chłopak, leżał na brzuchu z poduszką na głowie.
– Przytulnie. Taka męska dziupla… – powiedziała Rosie, wesolutka i głośniejsza po piwie.
Shaun zawtórował jej śmiechem.
– Już tylko jedna noc. Potem na plażę. – Podróżował do Ko Tao autobusem, a potem promem. – Dziewięć godzin, będę mógł po drodze odespać.
– Zabukowałeś sobie nocleg? – zapytała Alex, wciąż przeżywając koszmar poszukiwania łóżka na najbliższą noc.
– Nie. Najwyżej się kimnę na plaży. W raju człowiekowi jest wszystko jedno, gdzie śpi.
– Pewnie – przytaknęła Rosie, jakby cokolwiek na ten temat wiedziała.
„Jesteś w tym kraju od pięciu godzin – pomyślała Alex. – Poza tym to tutaj to też niby jest raj”. Spojrzała na szyld pensjonatu spowity plątaniną grubych kabli. „Przypomina raczej Bates Motel”.
Kiedy wsiadły do swojego pierwszego tuk-tuka, wrzeszczała i śmiała się razem