Don Richards odbiera po pierwszym sygnale.
– Tak – warczy do słuchawki, próbując zniechęcić tego, kto ośmielił się zawracać mu głowę.
– Don? Mówi Kate Waters z „Posta”.
Głos łagodnieje, chociaż nadal jest nieco szorstki.
– Aaa, droga Kate. Co słychać? Chryste, kiedy my się ostatnio widzieliśmy? Chyba z dziesięć lat temu, jak przyjechałaś pisać o tsunami. To był temat, co? Zarobiłem na nowy bungalow.
Zaciskam zęby. Don już dawno stracił subtelność i wyczucie. „Tak to jest, jak się tutaj trochę pomieszka” – wyznał mi wtedy, kiedy oboje byliśmy pijani i wykończeni po długich tygodniach przerażających widoków i rozmów. „To człowieka otępia. No nie, robi się ze mnie jeden wielki kolonialny banał”. Kupiłam nam jeszcze po piwie i sprowadziłam rozmowę na lata jego świetności.
– Boże, naprawdę już dziesięć lat? – odpowiadam. – Chyba się starzejemy, Don. Słuchaj, wiem, że jesteś zajęty, więc postaram się streszczać. Zastanawiałam się, czy zajmujesz się sprawą dwóch zaginionych dziewczyn stąd, Alex O’Connor i Rosie Shaw?
– Mówi się o nich w światku backpackerów. Ale to się tu zdarza bez przerwy, ambasada codziennie dostaje przynajmniej jedno zgłoszenie. Bezmyślne gówniary. Rodzice podobno od tygodnia próbowali się z nimi skontaktować, ale dzieciaki szlajają się to tu, to tam. Spotykają kogoś w barze, dowiadują się o fajnym miejscu i jadą. Te dwie pewnie dorwały jakichś chłopaków i tak dobrze się bawią, że zapomniały komuś o tym powiedzieć. A co, czemu pytasz? Wysyłają cię tutaj?
Uśmiecham się. Don zawsze wywęszy kasę.
– Nie sądzę, żeby zamierzali mnie tam wysłać na tak wczesnym etapie, ale porozmawiam z Terrym, to może być niezły temat. Dla rodzica to prawdziwy koszmar, przecież wszystkie dzieciaki teraz wyjeżdżają, żeby zrobić sobie rok przerwy przed studiami. A u nas nic ciekawego się nie dzieje.
– Wyślę ci jakiś tekst. Tylko podpisz mnie nazwiskiem, dobra?
Oto rozlega się charakterystyczny zew freelancera pospolitego. „Byle pod nazwiskiem”.
– Pewnie. Podeślij, co masz, a ja tu wszystko załatwię z księgowością. Rozmawiałeś z rodzinami? Przedzwonię do nich.
– Tylko przez Facebooka. Ci O’Connorowie z Winchesteru robią najwięcej zamieszania.
Terry wytyka głowę zza drzwi sali konferencyjnej.
– Chodźże tu, Kate. Jesteś główną reporterką. Powinnaś świecić przykładem, na litość boską.
Bangkok, dzień 1 (Niedziela, 27 lipca)
www.facebook.com/alexoconnor.333
Alex O’Connor
27 lipca o 8:30
Wynajęłyśmy penthouse w Bates Motel. YOLO
Wytoczyły się z Rosie z autobusu linii 551 na ogromnym rondzie, od którego po dwóch stronach ciągnęło się coś w rodzaju autostrady przechodzącej przez centrum miasta. Dziewczyny z samolotu, które też z nimi jechały, widocznie wiedziały, co robią, bo wysiadły wcześniej, Alex nawet ich nie zauważyła. Dopiero kierowca powiedział im, że dotarły do celu.
– Pomnik Demokracji – oznajmił. – Ulica Khao San.
Stojąc przy czterech pasach ruchu, Alex straciła resztki entuzjazmu. Nie tego się spodziewała. Widziała zdjęcia starego miasta, nie tak to wyglądało. Gdzie te wąskie uliczki i zaułki? Rosie patrzyła na nią wyczekująco.
– Gdzie nasz hotel? – zapytała.
– Pensjonat – poprawiła ją Alex, zerkając na pierwszą stronę planu podróży zapisanego w telefonie. – Nazywa się Zielony Raj, powinien być jakieś piętnaście minut stąd.
– Ale w którą stronę?
Nie miała pewności, a była zbyt zmęczona, żeby rozsądnie myśleć. Zamierzała posłużyć się nawigacją w telefonie, ale na lotnisku zapomniała kupić tajlandzką kartę SIM. Ruszyła przed siebie, usiłując wyglądać, jakby wiedziała, co robi, a koleżanka podążyła za nią.
– Tędy – powiedziała, na wszelki wypadek dodając pod nosem „chyba”.
Pudło. Nikt z przechodniów nie rozumiał też, o co jej chodzi, kiedy pokazywała im nazwę pensjonatu.
– To jakiś koszmar – powiedziała Rosie, a Alex przyśpieszyła kroku, żeby jej nie słyszeć.
Kiedy w końcu dotarły na Khao San, sklepy w bocznych uliczkach odsłaniały witryny, gary pełne wody zaczynały bulgotać na paleniskach i kuchenkach gazowych, wszędzie porozstawiano zielone i czerwone plastikowe stołeczki, gotowe na pierwszych gości. Nadal jednak ani śladu ich hostelu.
Naburmuszona Rosie coraz głośniej dawała upust swojemu niezadowoleniu, aż wreszcie Alex zauważyła Raj u Mammy, bar z pokojami gościnnymi przy jednej z przecznic.
– Ten też miałam na liście – skłamała. „No co, przynajmniej też ma w nazwie »raj«”. – Olejmy tamten i zapytajmy tutaj.
– Jasne – powiedziała Rosie.
– Wygląda w porządku – stwierdziła Alex, wbijając wzrok w półmrok za barem.
Dostały z Rosie pokój na ostatnim piętrze.
Po chwili oczekiwania wyrosła przed nimi imponująca postać w zwiewnym orientalnym kaftanie i platynowoblond peruce i obdarzyła je szerokim uśmiechem.
– Jestem Mamma – przedstawiła się. – To mój lokal. Dostaną prywatny pokój na drugim piętrze. – Brzmiało to jak zapowiedź królewskiego apartamentu.
W rzeczywistości czekał na nie pokój w standardzie noclegowni. Nie żeby Alex kiedykolwiek jakąś widziała, ale czytała na angielskim Na dnie w Paryżu i Londynie i uznała, że pokój 32 idealnie odpowiada opisom Orwella.
Wgramoliły się z plecakami po betonowych schodach – Alex pierwsza, z kluczem mocno ściskanym w dłoni jak talizman – a na ciemnej klatce schodowej pojawiały się i znikały kolejne twarze. Numer pokoju wymalowano na ścianie czarną farbą. Kiedy otworzyła drzwi, na korytarz buchnęła fala kwaśnego smrodu starych adidasów.
– Serio? – powiedziała Rosie.
– Jest tanio – odpaliła Alex. Nie miała siły na awanturę. – Sto pięćdziesiąt batów za noc. Trzy funty. Nie można się spodziewać wiele więcej.
– Może faktycznie.
– Zawsze to jakieś doświadczenie – dodała Alex.
– Niewątpliwie.
– No i ktoś musiał to polecić w necie, skoro zapisałam sobie na liście.
– Kto? Chyba ktoś z nietypowym poczuciem humoru, za to pozbawiony węchu…
– Nie jest tak źle – odparła słabo Alex, ogarniając wzrokiem żałosną całość. – Pootwieramy okna. Zresztą i tak nie będziemy tu dużo siedzieć.
– Całe szczęście – mruknęła Rosie, znacząco patrząc na kremowe ściany pokryte rozsmarowanymi komarami. Alex poszła zaciągnąć cienkie zasłonki w oknie wychodzącym na korytarz. Nie dosuwały się. Brakowało żabek.
Niewątpliwie nie było tu żadnych bajerów. Wyposażenie pokoju obejmowało wiatrak, plastikowe krzesło i nieduże podwójne łóżko. Prześcieradło nosiło ślady potu kilku pokoleń turystów, zwłaszcza na środku, nad wgłębieniem w materacu, gdzie materiał był najciemniejszy.
– Słodkie poduszki – rzuciła Rosie, nadal nie ruszając się z progu. Upiorne widma rysunkowych kotków gapiły