Teraz Nathan patrzył – zdumiony i pełen podziwu – przez migotliwe powietrzne soczewki na niezliczonych żołnierzy nadal przekonanych, że służą imperatorowi Kurganowi. Nie mieli pojęcia, ile minęło czasu. Lecz czarodziej nie przejmował się dawno zmarłym imperatorem.
– Generał Utros zawsze był największym zagrożeniem. Jest tam i to jego powinniśmy się bać – mruknął.
Szeregi maszerowały naprzód; żołnierze zaczęli wrzeszczeć – przerażający głuchy dźwięk, grzmiący coraz głośniej. Zbliżali się do Ildakaru, ich kroki dudniły na trawiastej równinie.
Dawno temu wokół zewnętrznych murów wykopano głębokie fosy najeżone szpikulcami i ostrymi głazami, ale z upływem stuleci rowy zarosły i stały się płytsze, bo mieszkańcy się rozleniwili i o nie nie dbali. Setki żołnierzy podeszły do grubych kamiennych murów, górujących nad ich głowami.
– Co chcą zrobić? – zapytał Bannon, patrząc na to mrowie.
– Wkrótce się przekonamy – stwierdził Nathan.
Żołnierze utworzyli dwa lub trzy szeregi pod kamienną barierą. Stanęli tuż-tuż, unieśli urękawicznione dłonie i zaczęli uderzać w bloki; krzyczeli głuchymi głosami i bez przerwy bębnili w mury.
Pierwszy szereg wkrótce się cofnął, zastąpił go drugi i bębnienie trwało dalej. Kilka minut później zaczął bębnić trzeci szereg. Przez Ildakar przetaczał się nieustanny grzmot.
Zaniepokojona Elsa stanęła obok Nathana.
– Nasze mury wytrzymają – powiedziała; zabrzmiało to jak błagalna modlitwa.
Przez jakiś czas, pomyślał Nathan, ale zmilczał.
ROZDZIAŁ 3
Kiedy się obudził, świat był inny.
Generał Utros, dowodzący wielką armią imperatora Kurgana, dotarł do swojego celu – Ildakaru. Armia powinna być niepowstrzymaną siłą. Setki tysięcy żołnierzy, zwerbowanych w całym imperium Żelaznego Kła, obległo legendarne miasto – najbardziej łakomy kąsek tych południowych ziem, a generał zamierzał je wycisnąć niczym dojrzały owoc granatu, żeby mogli zagarnąć jego skarby.
Tego chłodnego, jasnego dnia, kiedy to szeregi jego żołnierzy zapełniały równinę, Utros stanął przed wysokimi murami miasta. Widział piękne wieże, tarasowato usytuowane dzielnice, emaliowane dachówki, lśniące jak łuski na grzbiecie smoka. Zdobędzie Ildakar w imieniu swojego imperatora.
Nieprzeliczeni żołnierze się niecierpliwili, ale Utros postanowił, że nie pozwoli im zbyt wiele zniszczyć, bo znał wartość miasta. Chciał zachować tak swoją reputację, jak i tę cenną zdobycz. Kapitulacja byłaby korzystna zarówno dla niego, jak i dla mieszkańców Ildakaru. Bo kiedy armia przedrze się za mury, nawet najsurowsza dyscyplina nie zapobiegnie rabowaniu.
Oblężenie nie będzie łatwe ani łagodne. To był Ildakar.
Wpatrywał się w swój cel, stojąc z obnażonymi ramionami w chłodnym popołudniowym słońcu, czując ziąb zbliżającej się zimy. Patrzył, jak zawsze oceniając, szukając słabych punktów. Jego myśli były jak nieustannie tocząca się w głowie wojenna narada. Utros miał doradców, w tym dwie piękne czarodziejki, bliźniaczki Avę i Ruvę, ale zawsze sam wszystko obmyślał. Już wymyślił parę sposobów pokonania Ildakaru.
Potem na wysokich murach pojawili się czarodzieje – spora grupka w barwnych jedwabnych szatach – i zaczęli rzucać jakieś czary. Utros słyszał o potężnych ildakarskich czarownikach mających dar, ale się ich nie obawiał.
Nieoczekiwanie jednak poczuł, że nagły ciężar w nim i wokół niego usztywnia mu ciało. Z trudem myślał, kiedy jakaś przerażająca moc spłynęła na niego, pochwyciła go i stężała wokół niczym wysychająca glina. Dźwięki cichły; na ostatek usłyszał krzyki rozpaczy dobiegające z tysięcy gardeł – to krzyczeli jego żołnierze, zamieniając się w kamień.
Przed jego wspaniałym namiotem Ava i Ruva zbielały jak posągi. Wzrok mu się zamglił, pole widzenia się zwęziło, jak środek tarczy strzelniczej, i ostatnim, co zobaczył, był szydzący z niego Ildakar.
Nie wiadomo, jak długo niczego nie doświadczał, nie był świadomy przemijania czasu.
Moment później jasne popołudnie zmieniło się nagle w mrok przedświtu. Przez chwilę myślał, że oślepł. Wokół niego rozlegało się trzeszczenie, jakby lód pękał na stawie. W uszach mu dzwoniło, jakby uwięzione w umyśle myśli wszystkie naraz wyrwały się na swobodę.
Utros się przekonał, że nadal patrzy na Ildakar, lecz szczegóły się zmieniły. Światła miasta jaśniały, gasząc gwiazdy na niebie, lecz na wschodzie, wprost przed nim, różowiał brzask.
Zanim się poruszył, jego umysł szukał możliwości i wyjaśnień. Generał nie podejmował pochopnych, nieprzemyślanych działań. Miał największą i najlepiej wyekwipowaną armię świata i już podbił dla Żelaznego Kła większość kontynentu; ale to jego umysł był największym atutem tej armii.
Powietrze było o wiele cieplejsze niż tamtego chłodnego popołudnia, chwilę temu. To nie była rześka zima, najwyżej wczesna jesień; co oznaczało, że minęła większość roku. Jak to się mogło stać? Trawy wokół niego były zbrązowiałe i suche, ale bujne – a tak zwyczajnie nie mogło być. Jego ogromna oblężnicza armia stratowała całą równinę do gołej ziemi.
Utros postąpił krok i natychmiast poczuł nienaturalną twardość skóry, sztywność ramion, szyi, twarzy. Jego ciało, zawsze tak silne i zwinne, sprawiało wrażenie zbyt długo niesmarowanej tarczy szlifierskiej. Popatrzył na ręce i dziwnie zmatowiałe miedziane osłony przegubów, naznaczone płomieniem Kurgana. Skóra miała kredowy odcień. Badawczo dźgnął palcem bicepsy – stwierdził, że skóra jest twardsza, jak częściowo stwardniała glina. Czuł nacisk palców, lecz zniknęła wrażliwość skóry. Poruszył ręką, poczuł, jak łokieć opornie się zgina. Mięśnie wybrzuszyły się niczym głazy.
Dotknął twarzy – wyczuł gęstą brodę, kwadratową szczękę, spory dołek w podbródku, którego nawet zarost nie zasłaniał. Przesunął palcami po gładkiej bliźnie po oparzeniu przecinającej lewą stronę twarzy – już nie bolała. Pamiętał, że kiedy srebrzysty smok uciekał, niszcząc połowę obozu, poparzył go swoim żrącym ogniem. Teraz blizna była gładka, mniej wrażliwa niż przedtem.
Utros słyszał wokół siebie zdumione westchnienia, pytające pomruki, przeradzające się w krzyk. Odwrócił się, żeby spojrzeć na obóz, i stwierdził, że ten… zniknął!
Wokół kręciły się tysiące żołnierzy. Wcześniej byli odpowiednio rozlokowani: straże, reszta zgrupowana kompaniami. Na równinie stały tysiące namiotów, wozy, konie, ogrodzenia, płonęły