Roderyk włożył kapelusz.
– Dlaczego nie zapytasz o to Róży? – Zaśmiał się pod nosem. – Jednakże zanim do niej pójdziesz, sugerowałbym spakować manatki. Tak na wszelki wypadek.
Pam postanowiła zachować wątpliwości dla siebie, przynajmniej chwilowo.
Gdy ostatni z nieumarłych gnolli padł, Krwawa Róża i jej towarzysze dali popis własnych umiejętności, walcząc z zupełnie innym wrogiem: ogromną czerwoną ropuchą o czworgu oczach, krótkich skrzydłach i języku, który zamieniał się w płomień, ledwie opuszczał jej pysk. Brune i Cora atakowali ją z boków, podczas gdy Róża systematycznie wyłupywała potworowi kolejne oczy. Bezchmurny najpierw obciął nieszczęsnemu stworzeniu pół płonącego jęzora, a potem doskoczył doń, by zakończyć jego męki.
Tłumy szalały ze szczęścia, ale zdaniem Pam ta walka wyglądała na ustawioną. Dziewczyna zwątpiła w niemal każdą pieśń sławiącą najemników walczących na arenie z przepotężnymi potworami. Doszła nawet do wniosku, że – jeśli wychwalane pod niebo pojedynki przypominały rzeź, której była świadkiem, siedząc wygodnie w zbrojowni Legowiska – robota barda okaże się znacznie trudniejsza, niż początkowo sądziła.
Przypomniała sobie słowa wypowiedziane przez ojca w noc przed jej wyjazdem.
„Najemnicy nie są herosami”, ostrzegał. „To zabójcy”.
Zaczynała właśnie pojmować, co mógł mieć na myśli. Sama przecież postrzegała teraz najemników, których do niedawna tak podziwiała, w zupełnie innym świetle.
Następną noc spędzili w Strumieniu Rowana. Baśń trafiła do gospody U Smętnego Trubadura, gdzie urządziła zabawę, podczas której wybuchły cztery bójki, doszło do trzech podpaleń i, co ciekawe, jednego porodu. Dziecku – dziewczynce o naturalnie rudych kręconych włosach – nadano rzecz jasna imię Róża. Ten fakt także dał do myślenia Pam – zaczęła się zastanawiać, ile dzieciaków o tym imieniu zostało na trasach Baśni w ciągu tylu lat wojażowania.
Pam odpadła, zanim impreza na dobre się rozkręciła. Zabarykadowała drzwi do swojej izby wszystkim prócz samego łoża i wyprawionej białej niedźwiedziej skóry. Mimo tych zabezpieczeń tuż przed świtem Brune wdarł się do środka, wybijając jedyne okno. Ubranie szamana wisiało w strzępach, a ręce miał unurzane we krwi. Cuchnął gorzałą i błagał Pam, by nie mówiła o niczym pozostałym członkom grupy.
Dziewczyna natychmiast pomyślała, że ta prośba może mieć coś wspólnego z incydentem, o którym Brune wspomniał kilka dni wcześniej.
– Czyja to krew? – zapytała z niepokojem.
– Nie człowieka – odparł, zwijając się na niedźwiedziej skórze.
– W takim razie czyja?
Szaman z trudem otworzył przekrwione oczy.
– Widziałaś kiedyś bobra? – Zaprzeczyła zdecydowanym potrząśnięciem głowy. – Szczęściara… – mruknął, zamykając ponownie oczy. – Cholernie zadziorne draństwa.
Następnym dźwiękiem, jaki wydał, było głośne chrapanie, Pam dała mu więc spokój i sama spróbowała zasnąć, nakrywając głowę poduszką.
Tournée trwało dalej.
W Barton, wiosce z rzekomo najwyższą wieżą obserwacyjną na całej północy, Baśń wyrżnęła na oczach spasionych mieszkańców całą hordę niedożywionych goblinów. Po występie grupa zwiedziła słynną wieżę. Po wspięciu się na szczyt najemnicy dyszeli przez dłuższą chwilę, podziwiając panoramę ośnieżonych lasów. Wtedy to właśnie Cora zwerbalizowała ich myśli.
– Na cholerę marnujemy tutaj nasz cenny czas?
Tournée trwało dalej.
W Młyńskim Dzwonie (gdzie nie mieli ani dzwonów, ani młynów) grupie przyszło się zmierzyć z monstrualnym pająkiem zwanym Wielkim Tedem.
– To potomek Dużego Teda – wyjaśnił Pam zarządca areny, gdy pozostali zarzynali ośmioodnóżowego stwora – który był potomkiem Teda, którego spłodził z kolei Mały Ted, niewiele większy od psiej budy.
Młyński Dzwon, jak się okazało, słynął z hodowli pająków, której nie zechciał zwiedzać nikt prócz Cory. A ponieważ Tuszowiedźma traktowała zasady jak coś, co można i należy łamać, wykradła wieśniakom jednego pająka – pomarańczowego włochacza wielkości jej pięści – którego Roderyk pożarł jeszcze tego samego wieczoru, oczywiście na oczach Pam.
Satyr wydawał się zawiedziony tym posiłkiem.
– Wcale nie smakował jak pomarańcza – narzekał.
Tournée trwało dalej.
Słony Strumień z kolei był miejscem, w którym urodziła się legendarna bohaterka zwana Willą z Wyldu. Wszystko tam, od szewskiego warsztatu (noszącego nazwę Buciarnia Willi) po obskurny pub (Poidło Willi), nazwano jej imieniem. Z miejscowymi było podobnie, jak baba to Willa, jak facet to William.
Tamtejszy zarządca areny („Mówcie mi Will!”, tak się przedstawił) zaoferował im trio posiwiałych brodatych ogrów. Róża zabiła jednego, Bezchmurny drugiego. Brune i Cora natomiast zabawili się z trzecim w okrutną grę w papier, kamień i bułat, z której zwycięsko wyszedł szaman. W końcu udało mu się przemienić w naprawdę wielkiego niedźwiedzia, dzięki czemu bardzo szybko wykończył ostatniego przeciwnika grupy.
Przeżyli kolejną szaloną noc i męczący poranek, a potem ruszyli dalej w trasę.
Pogoda pogarszała się z każdym dniem. Z chmur sypały się płatki śniegu wielkości talerzy, a kawalkada utknęła na prawie cały tydzień w dziurze zwanej Kobziarz, której „prześwietny” Złoty Szlak (zdaniem Bezchmurnego będący najzwyklejszym brukiem pociągniętym żółtą farbą) został pogrzebany pod kilkoma stopami białego puchu. Baśń musiała dzielić miejsce w jedynej gospodzie z ponad dziesięcioma innymi grupami, które utknęły tu w drodze na zachód, by stawić czoło hordzie na Przełęczy Zimnego Ognia. Wszyscy najemnicy pragnęli zasiąść choć na moment przy sławie kalibru Róży, lecz gdy tylko rozeszła się wieść, że Baśń zmierza na wschód, ludzie zaczęli omijać ją szerokim łukiem, jakby była chora na zgniliznę.
Pewnej nocy Pam dała występ, wyszła na scenę i wykonała chyba wszystkie pieśni inspirowane dokonaniami Baśni. Gdy słuchacze dowiedzieli się, że jest córką samej Lily Hashford, zaczęli nalegać, by zagrała nieśmiertelne Razem, a kiedy spełniła ich prośbę, dołączyli do niej gromkim chórem.
Miejscowa arena, zwana Złotą Galerią, przypominała klasyczny teatr: zawodnicy walczyli na scenie otoczonej ogrodzeniem z kolczastych sieci, a widzowie przyglądali się ich zmaganiom z półkolistych kamiennych ław. Tutejszy zarządca albo nie słyszał wytycznych Roderyka, albo postanowił je zignorować, w każdym razie dysponował wyłącznie ubitymi już wcześniej potworami.
Nic dziwnego, że nikomu tutaj nie zależy na schwytaniu nekromanty renegata, uznała Pam. Zabicie go zaszkodziłoby interesom!
Róża wyglądała na wkurzoną, lecz zamiast odwołać występ, wybrała parę wargów – wielkich czarnych wilków wyższych w kłębie od samego Brune’a – i wypuściła na nie swoją przywoływaczkę. W czasie gdy pozostali raczyli się przednią whisky Gonhollow, Tuszowiedźma wyszła na sam środek areny i przywołała własnego potwora.
– YOMINA!
Jej wrzask rozdarł powietrze nie gorzej od ryku gromu. Tusz z ręki Cory spłynął, tworząc zgarbioną postać w słomianym