Zdaniem Pam była piękna. Miała ciemnobrązową skórę, a włosy ufarbowała na połyskujący, metaliczny kolor. Przez plecy przewiesiła włócznię, do lewej ręki zaś przytroczyła tarczę ozdobioną pośrodku srebrną gwiazdą.
Roth miał problem z wciśnięciem wielkiej łapy z powrotem w rękawicę.
– Róża właśnie mi powiedziała, dlaczego Baśń jedzie do Marchii Zguby zamiast na Przełęcz Zimnego Ognia. Ma kontrakt na Smokożercę!
Kobieta przyjęła tę wiadomość z kamienną twarzą. Smokożerca był wymyśloną bestią, pojęła więc od razu, że Róża nie ma zamiaru mówić Rothowi (ani nikomu innemu), po co udaje się do Marchii Zguby.
– Zatem to prawda? – Nowo przybyła osłoniła tarczą oczy, by spojrzeć w górę pod słońce. – Krwawa Róża unika walki? Nie przypuszczałam, że dożyję tego dnia.
Najemniczka posłała jej lodowaty uśmiech.
– Niczego nie unikam, Gwiazdo. Ja już walczyłam z hordą, zapomniałaś? – Zerknęła na Bezchmurnego, który stanął obok niej. – Po prostu to nie nasza walka.
– Nie wasza? – zakpiła kobieta, w której Pam rozpoznała poniewczasie Szczęśliwą Gwiazdę. – Nie przypominam sobie, by Castia była moją walką, a jednak nie powstrzymało mnie to przed uratowaniem ci dupska. – Uśmiech Róży stopniał jak sopel w zaciśniętej dłoni. – Co będzie, jeśli ta nowa horda przedrze się przez Przełęcz Zimnego Ognia? – naciskała Gwiazda. – Co będzie, jeśli zagrozi Coverdale? Zmienisz wtedy zdanie?
Wszelka uprzejmość zniknęła z twarzy liderki Baśni. Patrzyła na Gwiazdę rozwścieczona niczym gargulec, na którego łbie przysiadł gołąb.
– Miło cię było widzieć, Zabójco – rzuciła, po czym odsunęła się od blanek i zawołała w kierunku Roderyka: – Ruszaj w końcu! Możesz ich porozjeżdżać, jeśli chcesz, nie dbam o to.
– Już ich rozjeżdżam! – Satyr strzelił lejcami i Reduta Bojowników ruszyła z miejsca.
– Co jest w Coverdale? – Pam zapytała Bezchmurnego.
– Nasza córka – odparł.
Rozdział trzynasty
WYSOKOWODZIE
Po kolejnym postoju w wiosce noszącej pechową (ale jakże odpowiednią) nazwę Nuda członkowie Baśni trafili do Wysokowodzia, miasta, które mogło iść w zawody z Ardburgiem, jeśli chodzi o wielkość, lecz na pewno ustępowało mu pod względem splendoru. Zbudowane niemal w całości z białego piaskowca wyglądało jak korona z kości słoniowej zdobiąca pogórze.
Wysokowodzie otaczały wysunięte najdalej na południe szczyty Gór Tarczowych, a górował nad nim gigantyczny posąg wykuty w północnych klifach. Jedna z jego rąk spoczywała na głowicy granitowego miecza, druga zaś wisiała nad leżącym w dole miastem. Kanały wyżłobione wzdłuż ramienia pozwalały wodzie z topniejących lodowców spływać aż do dłoni, skąd pomiędzy palcami ściekała kaskadami do znajdującego się kilkaset stóp niżej zbiornika.
Mieszkańcy Wysokowodzia nazywali tę postać Obrońcą, jednakże zanim kawalkada zbliżyła się do miasta, Bezchmurny wyjawił Pam prawdziwą tożsamość wykutej w kamieniu osoby.
– Tyran? – zapytała, zerkając na oblicze posągu.
Wieki oddziaływań atmosferycznych zatarły rysy, lecz po zauważalnych wciąż długich uszach można się było domyślić, że to druin.
– Nazywał się Gowikan i był egzarchą – wyjaśnił dziewczynie Bezchmurny. – Nakazał setkom niewolników, ludziom i potworom, wyryć swoją podobiznę w zboczu góry. Dwanaście lat upłynęło, zanim nieszczęśnicy zdołali wykuć jedną rękę, zatem posłał im do pomocy kolejne tysiące, by przyśpieszyć prace. Dekadę później na skale pojawiły się jego ramiona, pierś i głowa, wszystko, co dzisiaj widać, lecz posąg nie został nigdy ukończony. – Mówiąc, bawił się bezwiednie swoją monetą. Pam zastanowiła się, czy to przypadkiem nie jest jego talizman. – Do tego czasu Dominium zaczęło podupadać. Wybuchła wojna domowa, a poszczególni egzarchowie zwrócili się przeciwko sobie. Armia Gowikana była niewyszkolona, niedożywiona, wyczerpana latami ciężkiej harówki. Nic więc dziwnego, że została rozgromiona, a on sam poniósł śmierć. – Uszy druina zadrgały, gdy westchnął ciężko. – Jego przykład każe mi się często zastanawiać, czy to, co robimy, ma jakikolwiek sens. Walki, zabijanie, chwała, której tak desperacko pragniemy. Kto nam może zagwarantować, jak zapiszemy się w pamięci potomnych? – dodał, a Pam przypomniała sobie, że wujek Branigan snuł podobne myśli na wzgórzu nad Obozem Wojowników. – Gowikan był okrutny – kontynuował tymczasem Bezchmurny. – I próżny. Taki mały despota, którego własne czyny przywiodły nie do wiecznej chwały, lecz do zguby, podobnie jak cały jego lud. A mimo to stoi teraz przed nami, długo po tym, jak ślad zaginął po jego wrogach, czczony przez tych, których traktował jak niewolników. Można powiedzieć, że w pewnym sensie stał się nieśmiertelny.
Pam odgarnęła kosmyk włosów, który wiatr zepchnął jej na oczy.
– Wydawało mi się, że wy, druinowie, jesteście nieśmiertelni sami z siebie… – powiedziała niepewnie.
– W zasadzie jesteśmy – przyznał Bezchmurny. Moneta zniknęła w jego zamykającej się błyskawicznie dłoni. – Dlatego wielka szkoda, że tylu z nas okazało się zwykłymi kutasami.
Trakt wiodący do miasta piął się zakosami po wzgórzu, na którym zostało wzniesione. Wiwatujące tłumy zgromadziły się za ziemnym wałem. Ludzie krzyczeli głośno, gdy Banici jechali ku bramom, lecz powitanie zgotowane Baśni było jeszcze gorętsze. Gapie tłoczyli się na ulicach, którymi miała przejechać Reduta Bojowników, w nieprzebranych ilościach, tak że Pam, która próbowała zliczyć kobiety z ufarbowanymi na krwistą czerwień włosami, poddała się po pierwszej setce. Zwątpiła też, czy w całym przeklętym mieście znalazłoby się choć jedno ziarnko szkarłatnej fasoli.
Powinnam wozić z sobą worek, albo jeszcze lepiej dwa, gdziekolwiek się udajemy, pomyślała. Zarobiłabym na ich sprzedaży fortunę.
Jakaś kobieta, która biegła obok wozu przez parę przecznic, błagała szamana, by zrobił jej ten zaszczyt i spłodził z nią dziecko, druga zaś, trzymająca przy piersi oseska odzianego w zabawne śpioszki przypominające królika, głosiła wręcz, że to syn samego Bezchmurnego.
– Powinno mnie to martwić? – zapytała Róża druina.
Jej towarzysz pomachał wrzeszczącej kobiecie ręką i obdarzył ją bladym uśmiechem.
– Mnie martwi – wyznał.
Na balkonach i dachach także roiło się od gawiedzi. Z pięter sypały się chorągiewki, garście karmy dla ptaków, a nawet zmrożone płatki róż, które spadały na najemników z siłą gradu.
Pam pochyliła się nad kozłem.
– O co chodzi z tą karmą dla ptaków? – zapytała woźnicę.
– Nie mam pojęcia – odparł satyr, po czym zebrał trochę ziaren i wepchnął sobie do ust. Gdy zauważył przerażenie w oczach dziewczyny, wyciągnął do niej rękę. – Wybacz, chcesz trochę?
– Nie, dziękuję. – Machnęła dłonią.
– Jak wolisz. – Roderyk wyssał resztę ziaren z dłoni, przyjrzawszy im się najpierw uważnie. – Hej, tu jest nawet kukurydza!
W końcu zatrzymali się przed trzykondygnacyjną gospodą noszącą