– KURAGEN! – wydarła się Cora głosem ostrym i donośnym, jak dźwięk dobywanego w katedrze miecza.
Z jej uda wyprysnął jakiś stwór, pasma tuszu zlały się w postać dwukrotnie większą od raga. Sądząc po udającym chiton wypukłym napierśniku, mogła to być kobieta, w jednej ręce trzymająca (zakładając, że istotnie była rodzaju żeńskiego) włócznię o dwóch równoległych grotach. Na głowie miała białoperłowy hełm, który przesłaniał górną połowę twarzy, a kształtem przypominał Pam muszle przywiezione przez matkę z wyprawy na Jedwabne Wybrzeże. Spod hełmu Kuragen wystawały pasemka splątanych włosów, jej długą szyję zaś przecinały żłobienia skrzeli, z których w mroźne powietrze buchały obłoczki pary. Zamiast nóg Kuragen miała tuzin wijących się macek, z których każda była gruba jak Pam w pasie. Dwie wystrzeliły właśnie do przodu i owinęły się wokół uniesionej ręki potwora.
Stojący obok dziewczyny Roderyk wyjął z kieszeni spodni srebrną flaszkę. Pociągnął potężny łyk, po czym zacisnął powieki, gdy jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Nienawidzę tego numeru – wymamrotał. – Aż mnie telepie na jej widok.
Przez moment dwa potwory – przeklęta abominacja Jeki i podmorska bestia Cory – mocowały się ze sobą w milczeniu, dopóki twór Tuszowiedźmy nie oplótł ręki kotowatego zmartwychwstańca kolejną macką, pozbawiając go równowagi. Brune cudem tylko zdążył wyszarpnąć swoją glewię, zanim raga runął jak długi.
Gdy Temoi wyrżnął o ziemię, Pam poczuła, że drżą kraty, których tak kurczowo się trzymała. Potwór wypuścił miecz z dłoni, obmacywał więc teraz grunt wokół siebie, podczas gdy Kuragen odciągała go na bok. Czwarta macka oplotła nogę zmartwychwstańca, przyśpieszając jego zagładę. Cora klęczała już, dysząc ciężko z wysiłku, jakiego wymagało utrzymywanie cielesnej formy przywołanej okropności.
Bezchmurny dotarł do Róży. Próbowała się podnieść, gdy jej dotknął, szarpała się jak szalona, ale przyszpilił ją ciężarem całego ciała, dopóki znów się nie uspokoiła. Brune podbiegł do nich z bronią w dłoniach, na wypadek gdyby Temoi zdołał się uwolnić i ruszył jego śladem.
Na to się jednak nie zanosiło, ponieważ stwór przywołany przez Corę oplótł przeciwnika dwiema kolejnymi mackami, tym razem w pasie, i uniósł wysoko w powietrze. Pam zmusiła się do patrzenia na tę scenę, choć wszystkie instynkty ostrzegały ją, by odwróciła wzrok.
Od strony areny dobiegł przypominający prucie się okrętowego żagla odgłos, z którym przywołana istota oderwała kotowatemu drugie ramię. Temoi padł na kolana w kałużę własnej krwi, na co widownia Histerium zareagowała głośnym rykiem.
Cora zdołała wstać, choć chwiała się jak wieża, która utraciła podporę fundamentów. Pam słyszała wypowiadane przez nią słowa, lecz ich nie rozumiała. Nozdrza drażnił jej kwaśny odór zgnilizny i ostry zapach soli.
Raga ryknął na Kuragen, ta zaś błyskawicznym ruchem uniosła włócznię i wraziła mu ją w sam środek pyska z taką siłą, że grot wyszedł z tyłu głowy. Białe płomienie w oczach potwora zafalowały jak płomyki świecy na wietrze.
– Niesamowite… – szepnęła Jeka. – Widywałam już walki przywoływaczy, ale…
– Ale?
– Nie takie. – Pokręciła głową zarządczyni areny. – Na pewno nie takie.
W tym momencie Kuragen oplatała pozbawione ramion ciało zmartwychwstańca połową swoich macek. Nogi ofiary kopały desperacko, lecz kotowaty był bezradny w tak morderczym chwycie. Tuszowiedźma uniosła drżącą rękę, wpatrując się w morze otaczających ją twarzy. Okrzyki: „Zabij go” i „Wykończ drania”, padały z trybun jak kamienie, aby po chwili zamienić się w jedno skandowane przez wszystkich słowo:
– Śmierć! Śmierć! Śmierć!
Cora pochyliła głowę, przyjmując wolę widowni, i zacisnęła rozczapierzoną do tej pory dłoń w pięść.
Kuragen zareagowała. Mięśnie zadrgały jej pod mokrymi łuskami pokrywającymi wszystkie odnóża. Temoi zacharczał pomimo włóczni tkwiącej w jego gardle, a potem zwiądł i zapadł się w sobie, jakby był tanią cynową imitacją zbroi. Kości pękały, krew tryskała z otwierających się wszędzie ran, aż płomienie w oczach całkiem wygasły.
Raga został zabity. Po raz kolejny.
Kuragen zniknęła w chmurze granatowoczarnego dymu, pozwalając zmasakrowanemu ciału upaść na ziemię, gdzie spoczęło bezwładnie niczym kupa szmat. Równocześnie ryki na widowni sięgnęły zenitu.
– Widziałaś? – Roderyk upił kolejny łyk z flaszki. Miał spory problem z ukryciem faktu, że ręce bardzo mu drżą. – Normalka.
Opuścili arenę nieoznakowanymi drzwiami służącymi zazwyczaj kuchcikom Jeki, którzy siedzieli właśnie na zewnątrz, paląc pospołu coś mocniejszego od tytoniu i próbując wyjaśnić sobie zawiłości występu Baśni. Pam zauważyła, że jeden z nich przygląda się uważnie Róży, gdy ta go mijała, ale facet przypomniał sobie o niezwykle interesującym fasonie własnych butów, ledwie Bezchmurny skierował na niego wzrok.
Cora – wyczerpana, lecz nadal opromieniona chwałą odniesionego zwycięstwa – wymieniła lubieżne spojrzenia z odzianym w zakrwawiony fartuch rzeźnikiem, który wcześniej przeglądał się w wypolerowanej na lustro powierzchni noża.
– Masz ochotę na przejażdżkę? – zapytała, a masarz, choć chłop na schwał, padł do jej stóp jak łaszący się szczeniak, któremu zaproponowano wyjście na spacer.
– Poważnie? – Bezchmurny zmierzył Tuszowiedźmę ostrym wzrokiem.
– Co? Wybacz, ale czy to ty użyłeś morskiej bogini do pokonania nieumarłego lwa, czy ja to zrobiłam? Ciężko na to zapracowałam, Chmura. Poza tym jestem pewna, że znajdzie drogę do domu, gdy z nim skończę.
Druin przeniósł wzrok na Różę. Liderka Baśni zdjęła już pancerz ze zmasakrowanej prawej ręki, która przypominała w tym momencie kawał kiełbasy dopadniętej przez sforę wygłodniałych psów.
– Niech będzie – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Jeśli chce, może z nami iść.
Cora zgięła palce, a rzeźnik podbiegł do niej, odprowadzany chóralnym cmokaniem i gwizdami pozostałych pracowników kuchni. Odłożył nóż na pobliską skrzynię, po czym zaczął rozwiązywać zakrwawiony fartuch, ale przywoływaczka powstrzymała go ruchem głowy.
– Zostaw – rozkazała. – I zabierz nóż.
Baśń i towarzyszący jej Banici przejechali na wschodni brzeg Strumienia Rowana. Różę przeniesiono do wozu medyka grupy, carteańskiego uzdrowiciela imieniem Dannon. Doktor Dan, jak zwali go Banici, zaopatrzył się w całą gamę maści, smarowideł i podejrzanych mikstur, które ponoć mogły wyleczyć człowieka z każdej niemocy – od ślepoty po skamienienie, a nawet wczesne stadia likantropii. Zdaniem Dana nawet odcięta ręka mogła się zregenerować, jeśli użyć odpowiednich medykamentów, aczkolwiek w aż takie bzdury Pam nie była w stanie uwierzyć. Bezchmurny wykorzystał absencję swojej damy, by ogrywać legion fanów Baśni. Mimo pogłosek, jakoby druin nie przegrał choćby jednego zakładu, wśród Banitów nie zabrakło śmiałków pragnących się z nim zmierzyć. A Bezchmurny nie okradał ich bynajmniej z pieniędzy. Gdy kawalkada wozów dotarła do Bryton, wsi znanej z ogromnych