Jakub miał więc swojego czasu tych wysokich butów sześć par, ale najwyraźniej pamiętam go w butach, które szewc z Pawiej uszył mu na wzór jeździeckich, chociaż Jakub w życiu na koniu nie siedział: z jasnej, prawie żółtej skóry, wysokie do kolan, sznurowane na całej wysokości z przodu, przy kolanie wycięte w łuk i spinane jeszcze paskiem na sprzączki. Zapłacił za nie trzy tysiące złotych, dwa razy tyle, co za normalne oficerki. Nosił do nich oczywiście bryczesy, bo żaden prawdziwy mensz nie nosił prostych, długich spodni, a kiedy tylko robiło się trochę chłodniej, to na marynarkę zakładał jasny trencz Burberry i spinał go wojskowym pasem, do tego policyjna czapka i policyjna, oprócz żydowskiej, opaska i tak się przechadzał po całym pierwszym rejonie, wystawał na placu Grzybowskim i wydawało mu się czasem, że wszyscy mu się kłaniają tak samo jak kiedyś, kiedy przechadzał się po Kercelaku.
Ale to nie było ani trochę jak kiedyś. Kłaniali mu się już zupełnie inaczej i nikt już nie szanował Jakuba. Wielu dalej się go bało, niektórym trudno odróżnić strach od szacunku, ale ja umiem, umiem odróżnić bez pudła.
Buty w końcu schodzą, zeszły. Na szczęście miał na nogach onuce, więc buty udało mi się ściągnąć bez trupiej, zgniłej, a potem zmarzłej skóry. Chowam je do worka. Będzie więc Jakub znowu miał wysokie buty.
Wchodzę, weszłam na drugie piętro, znajduję okno wychodzące na Nowogrodzką. Tutaj będzie mój posterunek, był. Kładę się przy oknie, przyzwyczajam oczy do mroku i obserwuję długo cztery kamienice w nieźle zachowanej pierzei między Poznańską a Pankiewicza, obserwowałam. Ich jasne ściany odcinają się niewyraźnie od ciemności.
Czuję, jak marzną mi stopy i dłonie, ale od zimna dotkliwsza jest myśl, że nie mam ich gdzie ogrzać, że nigdzie nie będzie mi już cieplej, że miejsce, do którego wrócę dziś, nie jest miejscem, do którego chciałoby się wracać.
Czekam dwa kwadranse, czekałam, słucham, jak zamarza mi oddech, czuję, jak we wnętrzu starego szalika, którym owinęłam sobie twarz, osadza się wilgoć i jak zamarza od zewnątrz tego szala. W żadnym oknie nie świeci się światło, żadnego ruchu. Słyszę, jak Jerozolimskimi przejeżdża ciężarówka, widzę wąskie kreski jej przysłoniętych frontowymi blendami świateł, ale to nic, to daleko, przejeżdżają, to jakby ich nie było. Jestem dla nich niewidzialna, jestem nocnym potworem.
Kamienica na rogu po prawej, potężna, kiedyś trzypiętrowa, jest spalona, była, zastanawiam się, czy nie należy, należałoby jej przeszukać. Nie ma dachu, z najwyższego piętra zostały resztki, ale myślę sobie, że wcześniej nikt jej nie tknął, skoro zaraz obok mieszkali Niemcy, ale jestem głodna, jestem zachłanna, nie chce mi się przeszukiwać wypalonych ruin, łaknę mieszkań, w których ktoś żył tydzień, dwa tygodnie, miesiąc temu. Ktoś syty i bezpieczny. Ktoś, kto mógł w szafce zostawić woreczek kaszy. Zagubioną konserwę. Wyschnięty na wiór, zmarznięty kawałek chleba, z którego zrobię zupę i wleję ją Jakubowi do ust, żeby żył, niech żyje i niesie swoje brzemię. Łaknę takich mieszkań fizycznie, moje ciało na myśli o mieszkaniach niedawno opuszczonych reaguje jak na myśli o przedwojennych restauracjach albo o tych wszystkich nieludzkich knajpach getta, o dancingu Casanova w Britanii, gdzie nawet ja brzydziłam się siedzieć, bo brzydziłam się tego, kto siedzi obok mnie, a jednak siedziałam, bo zapraszali i karmili. Nie byłam głodna, oczywiście, nie tak jak inni w getcie, ale nie byłam właśnie dlatego, że nie odmawiałam takich zaproszeń.
Pójdę więc do mieszkań niedawno opuszczonych, jakbym poszła do restauracji przed wojną. Albo do rzeźnika. Albo na targ. Jakbym kupiła trefnej kiełbasy, chleba, masła i mleka, do tego wódki i piwa butelkowanego, do tego pomidorów i kartofli, i ogórków kiszonych, jakbym to wszystko przyniosła do jakiegoś bezpiecznego miejsca, rozłożyła i jadła, i piła, i karmiła go. Tak, pójdę do mieszkań niedawno opuszczonych, tam coś znajdę. Nakarmię. Utrzymam go przy życiu.
Tak właśnie mogę go ukarać, utrzymując go przy życiu, tak mogę ukarać siebie i jednocześnie tylko tak mogę dalej go kochać. A miłość do tego złego człowieka to jedyne, co mi pozostało.
Po godzinie, mozolnie wyczekanej, pełnej ciągłego zerkania na tak powoli wędrującą wskazówkę zegarka, tak wątle lśniącą zieloną poświatą, ledwie widoczną, niby ognik świetlika, uznaję kamienice za puste, uznałam. Wychodzę na ulicę, przekraczam ją i wchodzę w bramę kamienicy Frenkentala, pod numerem 44. Latarkę przekładam do lewej dłoni, prawą wyjmuję pistolet i zaczynam ostrożne poszukiwania.
Po trzech godzinach szperania orientuję się, że na dworze robi się jasno, wychodzące na podwórze-studnię okna, wcześniej ślepe, nagle zaczynają odcinać się jaśniej od ścian.
Wszystko, co udało mi się znaleźć w opuszczonych mieszkaniach, oprócz niepotrzebnych mi portretów Hitlera, niemieckich książek i gazet, to jeden całkiem niezły koc, który się przyda, bo największe mrozy jeszcze przed nami, ale najpierw musimy tych mrozów dożyć, nie umrzeć wcześniej z głodu, do jedzenia znalazłam zaś tylko spleśniały kawałek chleba, dwa przemarznięte kartofle, które schowałam za pazuchę, aby odtajały, zeschniętą skórkę od połcia słoniny, resztkę kawy w puszce, jeszcze mniejszą odrobinę herbaty i torebkę sacharyny, którą wzięłam po prostu dla osłody, chociaż wiem, że się nią Jakub nie naje ani na niej nie odżyje. Cukier krzepi, sacharyna tylko rabina. Ale słodzi, nie wzmocni ciała, ale wzmocni wolę, a tylko dzięki woli możemy przetrwać.
Wiem, że powinnam wracać. Mam dość, miałam, by utrzymać Jakuba przy życiu przez kolejny dzień czy dwa. Kartofle nawet przemarznięte, chociaż będą słodkie i niesmaczne, bo, jak wteraz wiem, skrobia w nich rozłożyła się na cukry proste, glukozę, wpuszczą jednak w jego żyły trochę tej glukozy, trochę odżywczych substancji popłynie z krwią Jakubową. W getcie jeszcze potrafiłam ziemniaki ugotować tak, że traciły tę zmarzłą słodycz ze smaku, tutaj nie mam takiej możliwości, bo trzeba je moczyć całą dobę w zimnej wodzie, potem gotować, przelewać. Łatwiej było zresztą zrobić z nich placki i jak Niemcy kiedyś, w listopadzie 41 roku wpuścili do getta wielki transport kartofli, które im zmarzły w drodze do Rosji, to w całym getcie pachniało plackami, wszyscy smażyli.
Powinnam wracać. Myślę, że teraz też zrobię mu placki.
Jestem na najwyższym, piątym piętrze. Postanawiam wyjść na dach, postanowiłam – tak nagle, po prostu przychodzi mi to do głowy, chociaż wiem, że to nierozważne, że nie powinnam. Przede wszystkim dlatego, że muszę jak najszybciej wracać do Jakuba, na Politechnikę, zanim zrobi się zupełnie jasno.
Jestem nocnym potworem, za dnia łatwo mnie znaleźć i pokonać, nawet teraz, kiedy Niemców jest już mniej, kiedy można trochę podnieść głowę.
Powinnam więc wracać, ale tłumaczę sobie, że przylgnę, przycupnę, stanę się jak najmniejsza, a rozejrzę chociaż trochę. Zobaczę, co się dzieje. Chwilę, minutę albo dwie. Jeśli się rozejrzę, to może dowiem się czegoś, co okaże się przydatne. Wiedza ratuje życie. Wiedza to siła. Żyją ci, co wiedzą. Ci, co nie wiedzieli, zostali spaleni.
Znajduję więc wyjście na dach, klapa jest zamknięta na kłódkę, ale za pomocą łomu radzę sobie z nią bardzo szybko, nawet zbytnio nie hałasując, sobie poradziłam. Wychodzę więc i pełznę po dachu, pełzłam, aż docieram do dachu kamienicy frontem zwróconej do Jerozolimskich, pod numerem 43, i pełznę dalej, aż docieram do kalenicy niższego dachu, obok mnie jest jeszcze wyższy, nad tympanonem. Tutaj jest dobre miejsce. Wychylam się zza kalenicy i już wiem, jakie wybuchy słyszałam w ciągu dnia.
Wysadzili w powietrze Dworzec Główny. Na tle jaśniejącego powoli nieba i wypalonych do cna kamienic przy Chmielnej z góry gruzu i kłębowiska poskręcanych resztek stalowej konstrukcji