Daniel na przykład był najlepszym człowiekiem, jakiego znałem. A znałem wielu dobrych ludzi, ale nikt nie był jak Daniel. Daniel był czystą miłością, która przybrała postać chłopca, i Daniel był moim bratem. Daniel był czystą dobrocią. Delikatnością. Empatią. Nie odkryłbyś w nim nawet odrobiny zła, chociaż wteraz wiem, że to niemożliwe, jednak byłem przy nim, blisko niego przez kilkanaście lat i nigdy tego zła w nim nie znalazłem.
Był ode mnie trochę mniejszy i trochę słabszy, i dużo mądrzejszy. Miał ciemne włosy, wielkie oczy i dość wydatny nos, jakby bardziej po ojcu, chociaż nie odziedziczył jego ciężkiej budowy ciała; ja bardziej przypominam mamę, mam włosy w kolorze jej włosów, a mama nigdy nie umiała się zdecydować, czy jest szatynką, czy raczej ciemną blondynką. W słońcu wyglądała na blondynkę, w cieniu na szatynkę, a potem w ogóle nie miała włosów, bo jej zgolili.
Przyszedł taki moment, że to nagle stało się bardzo istotne, mój i mamy kolor włosów, i Daniela, i ojca kolor włosów. Nazywało się to „mieć wygląd”, więc mama i ja mieliśmy wygląd, a Daniel nie miał.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o tym, że Daniel jest inny niż ja. Może kiedy poszliśmy do szkoły, do freblówki CISzO na Krochmalnej 36. Daniel uczył się lepiej, o wiele lepiej niż ja. Czytał z wielkim zapałem, głównie po polsku, i wszystko zapamiętywał, od razu, jakby wypalało mu się to w mózgu już na zawsze. Czytaliśmy Makuszyńskiego, W pustyni i w puszczy, czytaliśmy Verne’a, ja prenumerowałem też „Skrzydlatą Polskę”, ale w czasie, w którym ja czytałem jedną książkę, Daniel pochłaniał ich cztery. Pochłaniał też kolejne tomy Trzaski, Everta i Michalskiego, studiował je od deski do deski kilkakrotnie, najpierw po kolei, potem przechodząc z interesującego go hasła do haseł, które się zeń rozwijały, i miałem wrażenie, że wszystko to zostaje w jego małej głowie.
Ojciec nawet tego nie zauważył, ale gdy mieliśmy jechać do Palestyny, Daniel mówił już nieźle po hebrajsku, nie tak dobrze jak wujek Moryc, ale na pewno lepiej niż ojciec. Ja tymczasem, tak jak ojciec, znałem tylko parę słów.
Pamiętam, dokładnie pamiętam, jak mama rozmawiała o Danielu z wujkiem Morycem i jak wujek mówił, że Daniel będzie wielkim człowiekiem, wielkim, ale nieszczęśliwym.
Daniel nie został wielkim człowiekiem, nieszczęśliwy był tylko przez jakiś czas, a co się stało z wujkiem Morycem, nie jestem pewien.
Kogo zresztą próbuję oszukać? Samego siebie?
Wiem przecież wteraz doskonale, co stało się z wujkiem Morycem, wiem, jak leżał nagi ze swoją Zosią, też nagą, leżał w pościeli, jak przyszli źli ludzie, Polacy, wujek sięgnął po pistolet, ale zbyt późno, parę strzałów i już nie było wujka Moryca i jego Zosi, tylko dwa ciągle piękne, nagie ciała, zakrwawiona pościel.
Miał polecieć z nami do Palestyny, ale nie było go w samolocie, potem ojciec, pijany jak byle goj, zawrócił samolot i jednak nie polecieliśmy i wtedy nawet nie miałem o to do niego żalu, bo ani Daniel, ani ja wcale do Palestyny jechać nie chcieliśmy, chociaż podobało nam się to, że polecimy samolotem, ale jakoś pogardzałem ojcem za to, że tak w ostatniej chwili zmienił zdanie, baliśmy się jego pijanego gniewu i strasznie było mi wstyd przed innymi podróżnymi, kiedy ojciec robił awanturę pilotom i w końcu przez niego wylądowali, aż nie wiedziałem, gdzie się podziać, szczególnie że mama zaczęła od razu płakać, tak strasznie płakała. A mogliśmy przecież wysiąść po prostu po międzylądowaniu we Lwowie i wrócić pociągiem, obyłoby się bez tej sceny i skandalu, mama płakałaby, bo mamie bardzo na tej Palestynie zależało, ale przynajmniej nie musielibyśmy się tak wstydzić za niego przed innymi pasażerami.
– Wiadomo, Żydzi – mruknął wtedy elegancki pan w garniturze w kratę, a ja chciałem go za to uderzyć, ale nie mogłem, bo miałem tylko osiem lat, ale przecież rozumiałem doskonale, że należałoby mu za to dać w twarz, i pan w garniturze w kratę sam to chyba też zrozumiał, bo kiedy ojciec odwrócił się do nas, wielki, wściekły i straszny, to pan w garniturze w kratę nagle zaczął starannie udawać, że wcale go w tym samolocie nie ma. Bał się ojca, ojciec go jednak wtedy nie skrzywdził.
Wszyscy bali się mojego ojca.
Zawróciliśmy więc do Warszawy, ale nie zamieszkaliśmy już w naszym starym mieszkaniu na Nalewkach, z którego do szkoły mogliśmy z Danielem chodzić pieszo, tylko przenieśliśmy się do tego wielkiego domu za miastem, w którym wcześniej mieszkał wujek Kaplica. Tata kupił ten dom od wdowy po wujku Kaplicy, bo wujek wtedy właśnie jakoś umarł, i po paru tygodniach w hotelu tam właśnie zamieszkaliśmy, na rogu Puławskiej i Domaniewskiej, w wielkim domu z ogrodem, w okolicy, w której nikogo nie znałem, i wtedy rodzice powiedzieli, że wujek Moryc i ciocia Zosia zginęli w wypadku samochodowym, i ja im wierzyłem.
Było to o tyle dziwne, że wujek nie miał prawa jazdy ani samochodu. A dzieciaki w szkole mówiły, że wujka zastrzelili polscy faszyści. W porachunkach politycznych. Bo wujek był lewicowym syjonistą. Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy być lewicowym syjonistą, ale Daniel rozumiał. Wteraz już rozumiem.
Daniel powiedział mi, że my też będziemy lewicowymi syjonistami, jak wujek Moryc, którego Daniel bardzo kochał, będziemy lewicowymi syjonistami, mimo że chodziliśmy do bundowskiej szkoły, gdzie syjonizm traktowało się z niechęcią, jako szkodliwą, niemożliwą do zrealizowania mrzonkę, podczas kiedy żydowscy socjaliści szanowali zasadę rzeczywistości i zajmowali się tym, co tu i teraz, nie zaś snuciem odległych fantazji i marzeniami o żydowskim państwie.
Nie bardzo więc rozumiałem, dlaczego faszyści mieliby zastrzelić wujka Moryca, skoro wujek Moryc chciał tego samego, co faszyści, to znaczy chciał, żeby polscy Żydzi wyjechali do Palestyny. Co innego, gdyby wujek był bundystą, no ale właśnie nie był, skończył, owszem, naszą bundowską freblówkę, ale potem został lewicowym syjonistą.
Pamiętam, że kiedy ojciec wrócił po tygodniowej nieobecności, to było niedługo po tym właśnie, jak mieliśmy lecieć do Palestyny, przypominam sobie, jak jeszcze w samochodzie mama ukrywała pieniądze w naszych misiach, jednak nie polecieliśmy, więc kiedy ojciec wrócił do apartamentu w Hotelu Europejskim, w którym chwilowo mieszkaliśmy, mama się do niego nie odzywała, ojciec miał prawą dłoń w gipsie, nie wiem dlaczego, Daniel podszedł do niego i powiedział mu, tato, ja chcę być syjonistą, jak wujek Moryc. Ojciec wzruszył ramionami i mruknął coś w jidysz, jak zawsze, kiedy był zmęczony, mruknął „daj mi spokój”, wziął z barku butelkę koniaku i poszedł do swojej sypialni, bo mieli już wtedy z mamą osobne sypialnie, już nigdy razem nie sypiali.
Daniel zapytał go wtedy jeszcze:
– A kim ty jesteś, tata? Bundystą czy syjonistą?
– Nikim nie jestem – odparł ojciec, włożył butelkę pod prawą pachę, odkręcił lewą ręką, nalał sobie koniaku i wtedy tego nie rozumiałem, a teraz rozumiem, bo wteraz rozumiem wszystko.
Ojciec nie był syjonistą, chasydem, bejtarowcem, socjalistą, nie był asymilantem ani bundystą, ojciec mój nikim nie był. Nie dbał ani o Palestynę, ani o ludzi pracy, ani o naród żydowski, ani o Polskę, ani o kapitalizm i święte prawo własności. Mój ojciec miał w dupie sztandary czerwone, biało-czerwone, biało-niebieskie, tym, o co ojciec dbał, był on sam, jego pieniądze i jego ludzie, w tej właśnie kolejności, swój w sobie samym bóg, kapłan i wyznawca.
Daniel zaś dbał o wszystko. Daniel był czystą miłością. Daniel dbał o mamę i o mnie, Daniel dbał nawet o ojca i kochał go o wiele bardziej, niż ja mogłem go kochać, bo tak to jest, kiedy jesteś czystą miłością, kiedy cały się składasz z miłości. Daniel