Daniela zacząłem bronić jeszcze w szkole. Jak bardzo zatarły mi się potem w życiu tamte czasy, prawie o nich zapomniałem. Lecz wteraz pamiętam, przecież są: w naszej socjalistycznej szkole na przerwie śniadaniowej każdy wyciągał swoje śniadanie na serwetkę rozłożoną na ławce, ale nikt nie odważył się zacząć jeść, póki nauczycielka nie przeszła między rzędami ławek i nie sprawdziła, czy wszyscy mają coś do jedzenia. Jeśli komuś brakowało, to dzieliło się śniadania innych, tak aby każdy coś miał.
I w takim dobrym, szlachetnym, socjalistycznym świecie my, synowie Jakuba Szapiry, boksera i bandyty, człowieka wujka Kaplicy… Wujek Kaplica też był socjalistą, starym pepesiakiem, ale nie takich socjalistów ceniło się w naszej freblówce. Dla nas, dla Daniela i dla mnie, był po prostu wujaszkiem, siadaliśmy mu na kolanach, on dawał nam cukierki, szczypał w policzek, czochrał po włosach.
Dla innych był strasznym Kaplicą, nemezis, ostatnim imieniem, jakie słyszeli przed śmiercią, albo tym, kto dawał tysiąc złotych w gotówce, jeśli spodobała mu się czyjaś nieletnia córka.
Nie przydawało nam to w szkole sympatii.
Z Nalewek zwykle chodziliśmy do szkoły piechotą, ale zdarzało się przecież, że ojciec polecił komuś nas odwieźć samochodem, a raz czy dwa nawet odwiózł nas sam. A naszym kolegom z ubogich rodzin to się nawet nie śniło, by mogli kiedykolwiek w samochodzie usiąść. To rodziło niechęć, którą doskonale rozumiałem i przeciwko której nawet nie miałem ochoty protestować, póki dotyczyła mnie, bo sam się za to jakoś nie lubiłem, za tę przewagę, i sam się wstydziłem tego, kim mój ojciec jest i jak zarabia na chleb, który jadam.
Potem, kiedy przenieśliśmy się do domu na rogu Domaniewskiej i Puławskiej, daleko od żydowskiej dzielnicy, zwykle odwoziła nas mama, jeździła buickiem ojca, bo ojciec przesiadł się do czerwonego chryslera, którym wcześniej jeździł wujek Kaplica, no i wtedy zrobiło się naprawdę ciężko, codziennie wysłuchiwaliśmy docinków o książątkach na przemian z docinkami o maminsynkach.
Niechęć kolegów bardziej jednak dotykała Daniela niż mnie, prostym prawem ludzkich złych emocji, które niczym woda opływają to, co stawia im opór, by zniszczyć to, co miękkie i wrażliwe. Na prześladowanie Daniela zaś zgodzić się nie mogłem, więc biłem się z każdym, kto próbował go zaczepiać, a Daniel rozdzielał nas i całą łagodnością świata prosił, byśmy przestali, tłumaczył swoimi dorosłymi słowami, że przemoc niczego nie załatwia, w niczym nie pomaga, niczego nie wyjaśnia, nawet jeśli właśnie krwawił z rozbitego nosa.
Więc byliśmy zupełnie odmienni, Daniel i ja, i tylko z jakiegoś powodu ojcu wydawaliśmy się jednością, jednorodnym wypełnieniem bytu „moi synowie”. Jeśli nas kochał, a nie jestem tego pewien wcale, to nie kochał Daniela i mnie, Dawida, kochał „swoich synów”, jakbyśmy jednym bytem byli, a więc jakby żadnego z nas nie było w ogóle.
Takie właśnie rzeczy pamiętam sprzed wojny. Prawie nic więcej. Chociaż to przecież tak niedawno. Ale przed wojną byłem jeszcze dzieckiem, a od tego czasu tyle się wydarzyło, że później ten przedwojenny świat wydawał mi się zupełnie nierzeczywisty, jakby go nigdy nie było.
Ale był przecież, jak wszystko. A ja pamiętam wszystko i wiem wszystko.
Po awanturze z samolotem mama nie odezwała się do ojca ani słowem przez pół roku, ojciec zaś miał to w dupie, tak mi się wtedy zdawało, wteraz oczywiście wiem, że nie miał, ale wteraz to nie ma już znaczenia.
Po naszej przeprowadzce do willi, która poprzednio podobno należała do wujka Kaplicy, który z kolei umarł zaraz po tym, jak wypuścili go z obozu koncentracyjnego w Berezie, ojciec na początku bywał w domu jeszcze rzadziej niż wcześniej, a mama bardzo dużo płakała i tylko Daniel potrafił ją wtedy pocieszyć, nawet ja nie, tylko Daniel. Potem jednak to się zmieniło i ojciec znowu był w domu.
Ojciec nie był dla nas niedobry tak, jak ojcowie często bywają. Nigdy nie uderzył ani Daniela, ani mnie, nigdy nie podniósł też ręki na mamę. Nie próbował nas również wychowywać. Jedyną próbą wychowawczą, jaką podejmował, było to, że kilka razy powtórzył Danielowi i mnie, byśmy nigdy nie podnosili ręki na kobietę ani w ogóle na słabszych: nie wolno nam krzywdzić starców, dzieci, kalek. Sam przestrzegał tylko pierwszej z tych zasad, rzeczywiście ojciec nie stosował przemocy wobec kobiet. Kobiety krzywdził inaczej, w bardziej wyrafinowany sposób, tym mocniej, im bliżej niego się znalazły. Powiedział to więc bardzo uroczyście, potem zamknął się w swoim gabinecie i przez drzwi słyszeliśmy obaj, jak płakał, bo oczywiście był pijany. Na trzeźwo nie płakał nigdy, pijany często. Potem, kiedy się uspokoił, wyszedł i powiedział jeszcze, że nie tylko nie możemy ręki podnieść na kobietę, ale gdybyśmy widzieli, że rękę na kobietę podnosi ktoś inny, to mamy mu tę rękę połamać.
Wtedy na samą myśl o łamaniu komukolwiek rąk Daniel się rozpłakał, a ojciec, muszę mu to przyznać, nie powiedział niczego głupiego, niczego w stylu „nie płacz, bo mężczyźnie nie wypada płakać”, próbował nawet Daniela przytulić, ale nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, chwilę więc tak idiotycznie trwali w tym uścisku, zesztywniały Daniel i niezgrabny ojciec, po czym ojciec Daniela puścił, wstał, wyszedł i nie było go trzy dni.
Mama nigdy nie odpowiadała na nasze pytania o ojca, ani gdzie jest, ani co robi. Gdy nie dawaliśmy jej spokoju z pytaniami, mówiła: ojciec wytłumaczy się wam, kiedy wróci.
Któregoś dnia, na tydzień przed wybuchem wojny, ojciec przyszedł do domu i powiedział, że go mobilizują. I że jutro idzie do wojska, bo w końcu nie ma jeszcze czterdziestki.
Śmierdział wódką i papierosami. Dał mamie pieniądze i kluczyki do samochodu, dał też jakieś papiery, na wypadek gdyby chcieli jej samochód konfiskować, i kazał jej uciekać do Rumunii.
Mama zapytała go wtedy, wściekła, po żydowsku, czy już zupełnie oszalał. Czy zapomniał o pogromie w Przytyku. O obozie w Zbąszyniu. O wszystkich antyżydowskich akcjach ostatnich lat.
Ojciec odparł, że o niczym nie zapomniał, bo w ogóle nigdy nie zapomina niczego, nigdy.
– Więc czemu chcesz się za nich bić? Co ci po tej Polsce? Wyjedźmy. Teraz. Wsiądźmy do samochodu i jedźmy stąd jak najdalej. Jeszcze dziś. Mamy pieniądze. Papiery załatwisz.
Ojciec milczał. Drapał się po pokrytym dwudniową, szpakowatą szczeciną policzku i milczał.
– Jakub, nic już nie jesteśmy temu krajowi winni. Przecież oni tej wojny nie wygrają. Nie z Niemcami. Przecież wiesz to tak samo dobrze jak ja. Zapłać komu trzeba. Nie idź do wojska. Nic Polsce nie jesteś winien.
– Nie dla Polski idę… – szepnął ponuro. – W dupie mam Polskę.
– To po co?
Myślał długo nad odpowiedzią.
– Ktoś musi Warszawy bronić… – powiedział w końcu. – To jest moje miasto.
– Co ty bredzisz, Jakub, twoje miasto… Bronić Warszawy… A nas? Mnie? Chłopców? Stawiasz sobie Warszawę za punkt honoru? Sądzisz, że jeśli tak mocno uwierzysz w jakąś fikcję, jak te wszystkie łajdaki w akselbantach wierzą w honor, Boga albo ojczyznę, to staniesz się lepszym człowiekiem? Nie możesz wierzyć w to, co oni, ale chcesz wierzyć w coś równie bezsensownego, więc wymyśliłeś sobie, że dasz się zabić za Warszawę?
– To moje miasto –