Jakub z rodziną też przeniósł się wcześniej, ale nie byliśmy wtedy przez jakiś czas w zbyt zażyłym kontakcie.
Po aryjskiej stronie zostawiłam meble, większość sukien, zabrałam przede wszystkim to, co utrzymało mnie potem przy życiu: złotówki, dolary, złote ruble, trochę biżuterii, zabrałam też całą moją nienawiść i cały mój gniew. Z gniewu i nienawiści utkana jest moja wola życia, gniew i nienawiść są ciężkie i niesie się je bardzo trudno, ale nieść je trzeba, bo bez nich za wcześnie kończy się tam, gdzie wszyscy i tak skończą.
Nawet więc nie patrzę w tamtą stronę, po co miałabym, w mieście jest ciemno i czarno, szybko i bezszelestnie przecinam to, co zostało z Koszykowej, przecinam Piusa i idę dalej, szłam, przez spalone kwartały, wzdłuż Poznańskiej, ale przez ruiny, nie ulicą, na ulicy niebezpiecznie, przechodzę na wpół po omacku przez zwały gruzów, między ostałymi się murami kamienic przy Wilczej i przez ich rozwalone podwórza, wspinam się na ceglane pagórki i zsuwam się w kamienne wąwozy.
Został tu tylko szkielet miasta, opuszczony, zamarzły szkielet. Z miejskich kości czasem zwisają jakieś strzępy, jak resztki tkanki na objedzonym przez ptaki końskim szkielecie. Albo innym, ale jak akurat koński szkielet wygląda, wiem bardzo dobrze, dlatego miasto kojarzy mi się z końskim.
Czasem napotykam nagle resztki dawnego świata. Na jednym z podwórek w głębi kwartału, akurat na wysokości sowieckiej ambasady przy Poznańskiej 15, o dziwo nietkniętej, potykam się o książki, potknęłam, leżą na gruzach, rozsypane, wiatr przewraca kartki. Zastanawiam się chwilę, czy jakiejś nie wziąć ze sobą, ale po ciemku nie odczytam nawet tytułów, a nie chcę za dużo świecić latarką. W końcu biorę jedną, niedużego formatu, chowam do worka, idę dalej. Wiem, że tutaj nie ma czego szukać w ruinach, przeszukałam je dokładnie już ze dwa tygodnie temu. Z drugiej strony myślę nagle i zatrzymuję się, na pewno nie było tutaj wtedy tych książek. Skąd na podwórzu wzięły się nagle książki, cała rozsypana biblioteka?
Trzeba o tym pamiętać.
Przypominam sobie, przypomniałam, że na Poznańskiej, prawie na wysokości ambasady, trochę wcześniej, są dwie kamienice, zanotowałam sobie w głowie, że w niezłym stanie, a jeszcze w nich nie byłam, nie sprawdziłam, czy da się wejść i jak wyglądają w środku. A jest to coś, co muszę wiedzieć, jeśli chcę przetrwać. Zastanawiam się chwilę, czy nie spróbować właśnie tam.
Jednak nie, idę dalej, poszłam. Kilka dni wcześniej miałam tam dziwną przygodę, przechodziłam i nagle usłyszałam głosy ludzkie, śmiech, brzęk sztućców, rytmiczną muzykę, wszystko to dalekie i stłumione, ale słyszałam. I to może przez dwie, trzy sekundy. Brzmiało to nierealnie i niemożliwie i w moim wteraz wiem, że to była po prostu halucynacja, coś z innego świata przedostało się do świata mojego, bo przecież wszystko istnieje jednocześnie, to, co było, być nie przestaje i to, co będzie, już jest, wszystko istnieje naraz i czasem powstaje takie krótkie przetarcie się rzeczywistości, rzeczy oddzielone czasem dotykają się.
Ale to nieważne, nieważne. Do tych domów nie chciałam iść, bo byłam wtedy zabobonna, wteraz nie jestem, bo wteraz się nie da.
Chciałam przeszukać na razie ocalałe jeszcze domy przy Nowogrodzkiej, naprzeciwko wypalonego Urzędu Telekomunikacji, Niemcy ich na razie nie ruszyli, bo w nich mieszkali, również po powstaniu. Mam nadzieję, że już się wynieśli, i mam również nadzieję, że coś po sobie zostawili, i jest to chyba ostatnia z wątłych nadziei, na jakich opierałam swoją ogólną nadzieję na to, że dożyję końca wojny.
Przemykam się szczurzymi ścieżkami przez podwórko zakładów Orgelbranda, przebiegam szybko przez Hożą i znowu wchodzę w ruiny, tutaj słabiej znam drogę, więc muszę zapalić latarkę, zapalam na chwilę, oświetlam sobie kawałek drogi, gaszę, idę dalej, dochodzę do Wspólnej, ostrożnie wyglądam, czy ktoś gdzieś nie świeci, czy czegoś nie słychać, ale nie, ciemno, czarno.
Przebiegam więc przez Wspólną, znowu ruiny, szkielety, domy wypalone od dachu po parter, puste skorupy, przechodzę przez dawne pokoje i podwórka, aż do ulicy Świętej Barbary i znowu się przyczajam, czekam. Naprzeciwko, wiem, jest budynek liceum, jako tako zachowany, ale ja przejdę inaczej, przejdę znowu przez ruiny i wyjdę na dziedziniec wypalonego budynku Urzędu Telekomunikacji, wypalonego, ale nie tak jak reszta, w środku ciągle są stropy, schody i piętra. Niemcy siedzieli tu całe powstanie, ostrzeliwując się, powstańcy nie dali rady urzędu zdobyć.
Tutaj więc znajdę sobie dogodny punkt obserwacyjny. Wchodzę od podwórza, idę bardzo powoli, bardzo ostrożnie, badam dłońmi ściany, znajduję w końcu schody, na schodach potykam się o coś, w czym od razu rozpoznaję trupa.
Bardzo dobrze znam się na trupach. Czekam chwilę, nasłuchuję, w końcu decyduję, że mogę włączyć latarkę. Schody nie są blisko żadnego okna, więc światło nie powinno wymknąć się na zewnątrz. Włączam więc latarkę.
Trup jest stary, jeszcze z jesieni, z polskiego powstania. Zdążył się trochę rozłożyć, a potem zamarzł na kamień. Leży na brzuchu. Ma na sobie spiętą pasem bluzę w maskujące wzory, niemiecką, cywilne spodnie, wysokie niemieckie saperki, dobrze podkute, na prawym ramieniu ma opaskę biało-czerwoną z literami WP, orłem i cyframi 124.
Sprawdzam najpierw tylną kieszeń spodni, pusta, sprawdziłam. Odwracam więc trupa na plecy, co nie przychodzi mi łatwo, bo jest sztywny jak manekin, ale w końcu się udaje, odwróciłam. W sinoczarnej masie, która kiedyś stanowiła twarz, widnieją dwie dziury po kulach. Musieli go tu rozstrzelać, w trakcie powstania albo po nim.
Szukam dalej. Obmacuję najpierw klatkę piersiową, znajduję portfel, w portfelu dwieście złotych w młynarkach, jakieś zdjęcia, na zdjęciach kobieta, jakieś dzieci, nie przyglądam się, dalej legitymacja AK, strzelec, pseudonim Waza, imię Andrzej, nazwisko Jankowski. Pieniądze zabieram, zdjęcia i portfel wyrzucam. Zastanawiam się chwilę, czy może się przydać do czegokolwiek legitymacja AK strzelca Wazy, uznaję, że zapewne nie, ale z drugiej strony nie będzie mi ciążyć w kieszeni kawałek papieru, więc biorę.
Na pasie ma dwie ładownice karabinowe. Otwieram, otwarłam. Jedna pusta, w drugiej dwie łódki z karabinowymi nabojami. Waham się chwilę, wahałam, po czym biorę, chociaż nie mam karabinu ani do niczego mi karabin nie jest potrzebny. Ale może ktoś mi za nie coś da. Kiedyś.
Obmacuję jeszcze kieszenie. W jednej wymięta paczka niemieckich papierosów Juno. Biorę. Zapałki, też biorę. Łyżka. Nie biorę łyżki.
I tyle. Teraz muszę mu zdjąć buty, to jedyna rzecz, która tak naprawdę mi się przyda. Buty jednak nie chcą zejść. Giemzowa skóra jest sztywna od mrozu, buty wmarzły w gnijące wcześniej ciało. Wyciągam nóż, zaczynam dłubać nim w cholewach i nagle przychodzi mi do głowy, że kiedy Jakub te buty wzuje i rozgrzeje je ciepłem własnych nóg, to zaczną potwornie śmierdzieć trupem.
Zapewne zaczną. Lepiej mieć jednak porządne, wysokie buty śmierdzące trupem niż dziurawe, ledwie trzymające się kupy trzewiczki, bo w takich trzewiczkach Jakub został, kiedy prawie dwa lata temu wyszliśmy z getta, co samo w sobie jest jakoś zabawne, kiedy przypomnę sobie, jakie buty w tym getcie nosił, bo w całym getcie nikt nie miał prawa mieć piękniejszych wysokich butów niż Jakub Szapiro, tyle mu jeszcze wtedy zostało woli mocy, by obstalowywać sobie piękne buty, a jak tylko widział policjanta albo szmuglera w lepszych, niż on miał,