Ukrywamy się teraz na najwyższym piętrze Wydziału Elektrycznego, całkiem niedaleko, kilkaset metrów od miejsca, w którym stała kamienica, piękna kamienica na rogu Piusa i Koszykowej, w której spędziłam te nie takie najgorsze przecież lata, lata przed wojną, ale kamienicy tej już nie ma. Są mury, ale mury nigdy nie były ważne, tylko treść, która je wypełniała.
Najważniejszą zaletą naszej kryjówki jest to, że schody na ostatnie piętro wyglądają na zawalone. Leży na nich bezładna kupa gruzu, starych mebli, które dołożyłam sama, i prętów zbrojeniowych ze stropu, poszarpane wnętrzności zabitego budynku, w który w czasie polskiego powstania uderzył pocisk moździerzowy.
Nikt nie domyśli się, że wielka stalowa szafa na archiwa, pogięta od wybuchu, może zostać przesunięta, że może w ogóle drgnąć. I nie drgnęłaby, gdyby ją po prostu pchać. Żeby odsunąć ją z miejsca, sporządziłam wielokrążek, z jako taką pomocą Jakuba, którego zdołałam zmusić do tej pomocy już sama nie wiem, nie wiedziałam jak. W piwnicach Wydziału Elektrycznego znalazłam bloczki, które świetnie się do tego nadały, znalazłam też wiele metrów stalowej linki, zrobiłam coś, co wteraz wiem, że nazywa się zbloczem poszóstnym, i chociaż wtedy nie znałam tej nazwy, to wystarczyło odkopać ukrytą w gruzie linkę i ciągnąć, aż wyciągnie się kilka metrów, i szafa odsuwa się o kilkadziesiąt centymetrów, akurat tyle, żeby się przecisnąć.
Gdyby ktoś przed wojną powiedział mi, że będę robić bloczki, posługiwać się ręcznym świdrem, kluczami, śrubokrętami, młotem i dłutem, to roześmiałabym się szeroko i spławiła idiotę. Jako dziecko nauczyłam się posługiwać nożem i uciekać, potem posługiwałam się ciałem, cyckami i dupą, bo musiałam, potem pieniędzmi, żeby nie musieć już używać ciała.
Innych narzędzi nie dotykałam. Książeczka czekowa i pióro, tylko to. Od innych spraw miałam ludzi. Ale getto uczyło wszystkiego. Jeśli Żydówka chciała żyć, to musiała się uczyć bardzo szybko, ludzie budowali bunkry, pomagałam, uczyłam się i nauczyłam. Wiele potrafię. Zrobienie wielokrążka nie jest wcale tym, co potrafię najlepiej. Mam wiele innych cennych umiejętności.
Przy wielokrążku znajduje się też pułapka, którą uzbrajam zawsze, kiedy jesteśmy w środku. Jeśli ktoś pociągnie za stalową linkę, nie rozbrajając wcześniej starannie przeze mnie naszykowanego sowieckiego granatu, który zakleszczam między krawędzią szafy a progiem i z którego następnie delikatnie wyciągam zawleczkę, to granat ten potoczy mu się pod nogi i eksploduje.
Oczywiście, to nie jedyne wyjście z naszej kryjówki. Nie jestem głupia. Jestem nocnym potworem. Wiem, jak powinno się działać, wszystkiego się nauczyłam. Gdyby Niemcy zaczęli węszyć przy schodach, to zaraz to usłyszę, będzie głośno, specjalnie wszystko tak poustawiałam, żeby było. Gdyby więc zaczęli węszyć, to z drugiej strony budynku mam przygotowaną drabinę sznurową. Sama ją zrobiłam, za liny posłużyły mi znalezione w piwnicach Wydziału kable, szczebelki sporządziłam zaś ze wszystkiego, co się do tego nadawało, kijów od szczotek, nóg od krzeseł i tak dalej.
Mało tego, w piwnicy znalazłam też prowizoryczną studnię, którą oczyściłam, musiał ją tam ktoś po rozkuciu podłogi wykopać zaraz po powstaniu, więc mam również wodę, i to w zasadzie, ile zechcę, a o wodę w spalonym mieście jest najtrudniej. Jedzenie zawsze można jakieś znaleźć, wody nie.
Więc moja sytuacja jest niezła. Komfortowa. Jestem z niej całkiem zadowolona. Mam wodę. Niemcy mnie nie znajdą. Mam Jakuba. Żyję. W przeciwieństwie do czterystu tysięcy Żydów i Żydówek z getta, żyję. Żyłam.
Oprócz naszego Wydziału Elektrycznego przetrwały jeszcze w niezłym stanie obok chemia i kreślarnia, przy Noakowskiego, reszta zabudowań Politechniki wypalona, ale tu jest dobrze, tu jest całkiem bezpiecznie. Niedaleko jest szpital Piłsudskiego, też niewypalony, zawsze tam się można przenieść, gdyby było trzeba, cały kwartał między Niepodległości a Filtrami również się zachował, ale tam mieszkają Niemcy, przy Noakowskiego parę kamienic ciągle ma dachy, tam też można nocą przejść, gdyby coś się tutaj działo, mam tam nawet dwa mieszkania upatrzone, ale potem, aż do placu Zbawiciela i jeszcze dalej wszystko wypalone, gołe mury z dziurami po oknach, pięter nie ma nawet, tak samo w górę, wzdłuż Marszałkowskiej i Mokotowskiej, aż do Alej Jerozolimskich, tu i ówdzie jakiś dom z dachem się ostał, poza tym szkielety.
A że Niemcy tutaj blisko, to wcale nie przeszkadza, to nawet lepiej. My jesteśmy dyskretni, jesteśmy cichutcy i mali, Niemcy nas nie znajdą, już teraz nie mają szans nas znaleźć.
Nie mam ochoty wychodzić, nie chcę wychodzić w tę straszną noc.
Nie boję się, po prostu nie chcę, nie chciałam.
Umiem się poruszać po nocnym mieście, umiałam, nauczyłam się tego dawno temu, umiem się w noc wślizgnąć tak gładko, jak trwoga wślizguje się w ludzkie nie-dusze, więc umiem się z nocą obchodzić, wiem, jak bezszelestnie iść po gruzowisku, wiem, gdzie szukać jedzenia i wody, wiem, jak się ogrzać mroźną nocą, wiem, kogo unikać, a do kogo można warunkowo się zbliżyć, wypytać o wieści, wiem, jak unikać niemieckich wach i patroli, umiałabym nawet być może wyratować się, gdybym się na patrol natknęła, a jednak nie chcę wychodzić w tę straszną, grudniową noc.
Wstyd mi, że umiem się poruszać po nocnym mieście i wślizgiwać w noc, bo za mną, za nami zostali wszyscy ci, którzy nie umieli i nie zdążyli się nauczyć.
W ciągu dnia słyszałam potworne eksplozje.
To nic nadzwyczajnego, eksplozje, huk i trzask pożarów i ten specjalny szum miotaczy ognia, szum przechodzący w huk i znowu w szum, wszystko to słychać od połowy października, ale te dzisiejsze eksplozje były najgłośniejsze, jakie słyszałam.
Gdyby na Elektrycznym zostały jakieś szyby, to pewnie wyleciałyby dzisiaj, bo poczuliśmy, jak wszystko drży, albo raczej ja poczułam, bo on przecież nie czuje już niczego, nie czuje nawet, mam wrażenie, mojej obecności ani własnego ciała.
Nie mam ochoty wychodzić, ale nie ma już zupełnie nic do jedzenia, więc muszę iść szukać, szperać, aż znajdę cokolwiek. On musi zjeść cokolwiek.
Wychodzę, wyszłam, idę najpierw powoli, długo, po schodach z naszego czwartego piętra, w końcu na dziedziniec, między drzewa, bo tutaj na przykład ostały się drzewa, bezlistne teraz i ponure, ale są, a to zawsze coś, kiedy są drzewa.
Myślałam, żeby iść w stronę Filtrów, tam gdzie właśnie są Niemcy. Niemcy, którzy również muszą jeść i mają skąd to jedzenie brać. Więc skoro ktoś im to jedzenie dostarcza, to musi się je tam niedaleko tych Niemców znaleźć. Po to staram się być niezbyt daleko od nich, licząc na to, co po nich zostanie, resztki z pańskiego stołu, na których dwa ciche, małe szczury jak my chętnie się wyżywią.
Niemcy siedzą tam, siedzieli w dawnych domach oficerskich z Funduszu Kwaterunku Wojskowego, z których miałam u siebie w dobrych czasach tak wielu dobrych, stałych klientów. Potem, kiedy pięć lat temu przyszli Niemcy, to się tam wkwaterowali, nowi żołnierze w starych żołnierskich mieszkaniach, i mieszkali niektórzy nawet z rodzinami tych polskich oficerów, a potem, po polskim powstaniu, na dziedzińcu koszar złazili się ci polscy powstańcy, bo tam im Niemcy zrobili punkt zborny i stamtąd