Wteraz wiem.
Pierwszy raz opowiedziała mi o nim kobieta, której imienia ani nazwiska wtedy nie poznałam, potem słyszałam o nim jeszcze parę razy od jej podobnych. Kobieta, która powiedziała mi o nim jako pierwsza, była Żydówką, chociaż mówiła po polsku idealnie, bez cienia akcentu, a wygląd miała taki, o, w pół drogi. Na ile było widać spod kapot i chust, którymi była otulona.
Spotkałam ją w ruinach kościoła przy Łazienkowskiej, niedaleko gimnazjum Batorego, widziałam ją na długo przed tym, zanim ona dowiedziała się, że ją obserwuję. Paliła zbyt duży ogień. Podeszłam w końcu do niej, ostrzegłam, że się zbliżam i że mam broń, ale że nie musi się bać, nie zamierzam jej obrabować. Uspokoiła się szybko. Nie miała nic, czym mogłaby handlować, więc wymieniłyśmy się tylko informacjami. Powiedziała, że zamierza przeprawić się na Pragę, mówi. Powątpiewałam, czy to możliwe, wzruszyła ramionami, oświadczyła, że może umrzeć, próbując, życie nie ma dla niej znaczenia. Nie ma broni ani nie umie walczyć – gdyby miała pistolet, jak ja, to walczyłaby z Niemcami, jak Ares.
Zapytałam wtedy kto to, ten cały Ares. Powiedziała, że nie wiadomo, ale pewnie jakiś polski powstaniec. Straceniec, któremu nie zależy na życiu, chce tylko zabić jak najwięcej Niemców, zna ruiny jak własną kieszeń, w dzień zaszywa się w jakiejś kryjówce, a w nocy zakrada się, zabija Niemców i ich własną krwią podpisuje się na ścianie, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Podpisuje się właśnie ARES, wielkimi, czerwonymi literami.
Zaśmiałam się, śmieję. Bo to bzdury przecież.
Zapytałam, pytam, czy widziała te litery, skoro tak mówi, że wielkie i czerwone. Powiedziała, że nie, ale mówił jej o tym kilka dni wcześniej człowiek z grupy, która podobno ukrywa się w jakimś bunkrze pod ruinami małego getta, gdzieś na Siennej. Powiedziałam jej, nie wiedząc, że się mylę, że pod gettem nie przetrwały żadne bunkry, że tam przecież nie da się nawet wskazać, gdzie były ulice, a gdzie domy, powiedziałam, że widziałam na własne oczy, to nie tak jak tutaj czy na Mokotowie, że stoją wypalone szkielety domów, tylko że nie ma nic, porastające zielskiem pole gruzów. Tak powiedziałam wtedy, a wteraz wiem, że nie miałam racji. Bunkry pod gettem, niektóre i nieliczne, przetrwały.
Odparła mi na to, że ona sama ukrywała się od początku po aryjskiej stronie, ale ten człowiek z bunkra powiedział jej, że Partia ma głęboko pod ziemią, w getcie, cały system bunkrów, w których jest wszystko, prąd, woda i wentylacja, mają broń i zapasy i kryje się tam kilka albo nawet kilkanaście tysięcy Żydów i gdy Sowieci będą już blisko, to wyjdą, uderzą na Niemców i pomszczą się za pomordowanych braci i Ares będzie walczył z nimi ramię w ramię.
Wstałam wtedy i odeszłam bez pożegnania, wychodzę. Szaleństwo jest zaraźliwe, nie zawsze, ale w takich czasach jak teraz tak. Bardzo zaraźliwe. Trzeba uważać, strzec się szaleńców, ich słów i obecności. Nie dać się zarazić.
Byłam wtedy pewna, że ta kobieta długo nie pożyje. Sądziłam, że utopi się w Wiśle albo zastrzeli ją Niemiec, albo własowiec, ktoś, kto zobaczy jej zbyt duży ogień. Albo zadźga ktoś taki jak ja, tylko zły, w nadziei, że znajdzie przy niej coś do jedzenia.
Wteraz wiem, że się myliłam, przeżyła prawie do samego końca, ukrywała się w lesie, zabili ją polscy partyzanci, bo jak każdego żywego Żyda i Żydówkę chętnie uznali ją za bolszewickiego szpiega, kiedy zaczęła im opowiadać o bunkrach pod ruinami Warszawy, gdzie na sygnał czeka wielka, żydowska armia, tak im opowiadała, więc postawili ją pod drzewem i dowódca z ryngrafem na szyi z pewną przykrością strzelił jej w czoło, nie za bardzo lubił strzelać do kobiet, ale do bolszewickich szpiegów trzeba, takie czasy.
Ja nie jestem taka jak ona. Mnie nie zastrzeli żaden esesman ani Ukrainiec, ani polski partyzant z ryngrafem i nikomu z nas nie dam się podejść ani obrabować. Jestem nocnym potworem, jak Ares, co się podobno podpisuje niemiecką krwią na ścianach. Ale niewinnego człowieka nie zamorduję, aby go obrabować.
Wychodzę więc w noc. Jest cicho i jest bardzo zimno, było. Księżyc jest w nowiu, noc jest nocą doskonałą. Cienka warstwa śniegu skrzypi czasem pod nogami. Dobrze, że jest go niewiele i że wieje wiatr, bo można łaty śniegu omijać, aby nie zostawiać śladów, a nawet jeśli się na nią nadepnie, to wiatr zaraz wszystko rozwieje; nie jest to jeszcze ten ciężki, zimowy śnieg, związany z ziemią, wmarznięty w nią, na którym każdy ślad zostaje wyciśnięty jak w glinie. Niedługo taki śnieg spadnie, będę wtedy musiała ograniczyć moje wyprawy albo wymyślić jakiś sposób na zacieranie śladów.
Wychodzę na wypalony, zbombardowany gmach chemii, wyszłam, i rozważam jeszcze chwilę, czy iść do Niemców, czy podkradać się do nich, niewidzialna, cicha i baczna, ale czuję, że dzisiaj nie, dzisiaj gdzie indziej, dzisiaj lepiej daleko od ich szarozielonych mundurów i karabinów. Tak mówi mi instynkt. Zawsze ufam instynktowi. Dzięki instynktowi żyję.
Jest ich już mniej niż jeszcze miesiąc temu. Miesiąc temu przejeżdżał tu patrol za patrolem, wybuchy słychać było bez przerwy, bez przerwy coś się paliło, ciągle strzelanina zarówno tu blisko, jak i daleko, przez Wisłę waliły działa i wiem już doskonale, jak brzmi przelatujący człowiekowi nad głową pocisk artyleryjski, i jest to dźwięk straszny i bardzo piękny.
Chowaliśmy się wtedy gdzieś indziej, nie tutaj, w dzień wtuleni w siebie, bez ruchu, zdarzało się nam słyszeć Niemców przez ścianę i nawet nie oddychać, usta i nosy wtulone w rękaw w łokciu, i słyszeliśmy ich przez tę ścianę przez kilka godzin i nawet nie drgnęliśmy, chociaż całe ciało miałam zdrętwiałe, ale nie drgnęliśmy.
Teraz jest ich już mniej. O wiele rzadziej słychać strzały, chociaż ciągle słychać. Patrole jeżdżą rzadziej.
Ruszam więc, zawinięta w ubrania i szmaty, ruszam brudna, śmierdząca, ciemna i bezszelestna, zupełnie inna niż kiedyś, mijam ruiny gmachu chemii, przemykam między drzewami, mała szara szczurzyca, mijam główny budynek Politechniki i jestem na Noakowskiego, tam wchodzę w ruiny, idę powoli, ostrożnie, zawsze blisko ścian, nigdy przez otwartą przestrzeń, gdzie moja sylwetka mogłaby odcinać się wyraźnie od tła. Przez ruiny na Noakowskiego przechodzę do wypalonego szkieletu hali targowej, przemykam tam pomiędzy pogiętymi, stalowymi prętami, sterczącymi jak wielorybie żebra, i w końcu wychodzę na zasypaną gruzami Koszykową, i staję przed ruinami mojej dawnej kamienicy, wrzynającej się kiedyś jak okręt między Koszykową a Piusa, stanęłam.
Moja kamienica. Mój interes, który dostałam, tracąc jednocześnie Jakuba, dostałam na wykupne, żeby mógł się ode mnie uwolnić.
Moja kamienica, w której miałam piękne, wielkie mieszkanie, w nim największy pokój z osobną umywalnią i garderobą był mój i tylko mój i nikt, zupełnie nikt nie miał doń dostępu, a w innych pokojach były moje dziewczyny, tam spieniężały, czyli marnowały swoją młodość i urodę, i z tego właśnie, z tego wszystkiego budowała się moja wolność, czyli pieniądze, bo jedyną miarą kobiecej wolności są pieniądze, którymi może sama w dowolny sposób dysponować. Męskiej też. Więc nie wiem, czemu mówię, że kobiecej. Może dlatego, że kobiecie trudniej samej te pieniądze zdobyć i nimi dysponować?
Ale teraz z mojej kamienicy zostały tylko zewnętrzne, wypalone mury. Stropy, ściany, wszystko w środku zamieniło się w jedną wielką kupę gruzu. Wieżyczka ze lśniącą kopułką, balkony, dach, wszystko zniszczone. Nic nie ma.