– Bronić Warszawy?!! – krzyczała dalej. – A kto nas będzie bronił? Sama mam do Rumunii jechać? Sama nigdzie nie jadę!
Nie oponował. Milczał. Wiedział, że sama nie pojedzie. I widziałem, i pamiętam to wyraźnie, pamiętam go innego niż zawsze, pamiętam, że coś się w nim łamało.
– Muszę pójść. Jestem żołnierzem, przecież rozumiesz…
– Nie, Jakub, nie jesteś żołnierzem. Kiedyś, dawno temu, na chwilę dali ci mundur i karabin, ale nie jesteś żadnym żołnierzem. Jesteś żydowskim urką w drogich garniturach. Jesteś unterwelt. Jesteś bandyta. Apasz. Zapomniałeś już Jabłonnę? – zapytała znowu, już ciszej.
Nie wiedziałem wtedy, o co chodzi.
Mama wytłumaczyła mi później. W styczniu 1919 roku ojciec, licząc sobie wtedy lat 19, poszedł na ochotnika do wojska, do formowanego w Warszawie dwudziestego pierwszego pułku piechoty i niecały tydzień później, bez żadnego przeszkolenia, wyruszył z tą jednostką na front, na Ukrainę. Przesłużył na wojnie półtora roku, a potem nagle, kiedy bolszewicy byli już pod Warszawą, rozkazem Sosnkowskiego wszystkich żydowskiego pochodzenia żołnierzy i oficerów internowano w obozie, w Jabłonnie właśnie. Porucznik ojca odsyłał z żalem, ale odesłał i przez trzy tygodnie ojciec zamiast walczyć, siedział na pryczy i gapił się w ścianę, i przeżuwał własne upokorzenie. Dzielny żydowski żołnierz broniący pięknej Polski przed bolszewikami.
Potem z inicjatywy Daszyńskiego obóz zlikwidowano i ojciec wrócił do pułku i zdążył jeszcze jakby w ramach przeprosin dostać Krzyż Walecznych, na który zasłużył już dużo wcześniej. No i potem przez całe życie między dwoma wojnami twierdził, że nigdy tego Polsce nie zapomni, że nadstawiał za nią karku, a Polska zamknęła go w obozie, kiedy on chciał za nią walczyć. No ale zdaje się, że jednak zapomniał, skoro pod koniec sierpnia 1939 znowu chciał się pójść za tę Polskę bić.
– Gdybym nie wrócił… – zaczął, ale mama zasłoniła mu usta dłonią i powiedziała, że ma się zamknąć, idiota, a potem, że ma wrócić z tej wojny, skoro już musi na nią iść. Wiedziała, że perswadowanie ojcu czegokolwiek nie ma sensu, że nie da mu się wyperswadować niczego. Nie uciszysz wiatru, mówiąc mu, by przestał wiać. Nie zatrzymasz powodzi, prosząc wodę, by nie wzbierała. Nie przegonisz szarańczy, mówiąc jej „idź precz”, i nie zatrzymasz mojego ojca, prosząc go, by został, kiedy chce odejść. Wiedziała o tym o wiele lepiej niż ja wtedy, a tak samo dobrze, jak ja wteraz, bo znała go, mama, tak bardzo, jak tylko jeden człowiek może znać drugiego.
Skoro nie mogła go zatrzymać, to powiedziała mu po prostu, by wrócił.
Bo go potrzebujemy: Daniel i ja. O sobie nie wspomniała. Ojciec, jak zwykle, wzruszył wielkimi ramionami, a zrobił się wtedy już dość gruby, od dawna nie boksował. Mama powiedziała, że go kocha, a on odwrócił się i poszedł do swojego gabinetu, zamykając drzwi od środka, ponieważ nie był w stanie znieść emocji, które bliscy mu ludzie tak nieelegancko pozwalali sobie okazywać. Emocje działały na ojca jak żrący, bojowy gaz, gdy więc się z nimi spotykał, to chował się natychmiast i zamykał za sobą drzwi gabinetu, a jeśli akurat nie mógł, to odwracał się, wychodził, szedł w miasto, pił, łajdaczył się, bił, robił wszystko to, co pozwalało mu zagłuszyć emocje, których nie potrafił znieść.
Daniel oczywiście się rozpłakał, kiedy ojciec wyszedł, a ja, pamiętam, zrozumiałem, że mój ojciec, mój pijany, wielki ojciec jest pusty w środku, jest wydrążony, jest skorupą. Nic w nim nie ma.
Parę dni później, we wtorek, poszliśmy z mamą kopać rowy, to pamiętam doskonale. Ojca już nie było, był już z pułkiem. My w radio słyszeliśmy wcześniej odezwę prezydenta Starzyńskiego, więc kiedy mama oświadczyła, że idzie kopać rowy, powiedziałem, że idziemy z nią, nie pytając w zasadzie Daniela o zdanie.
Daniel nie chciał iść, wiedziałem. I widziałem. Bał się. Daniel bał się tłumów, nienawidził, kiedy obcy doń zagadywali, nie lubił w ogóle gości, wizyt, spacerów, podczas których matka głupim obyczajem każdej matki kazała się nam ładnie przywitać i grzecznie odpowiadać na pytania. Do szkoły przecież ledwie przywykł po wielu męczarniach, a i to z wydatną pomocą wyrozumiałych i troskliwych nauczycieli, a mimo niedobrych, dokuczających mu kolegów, przed którymi musiałem go bronić. A tutaj wielkie, publiczne, grupowe kopanie rowów. Obcy ludzie, Polacy, w wielkiej masie, bał się więc bardzo.
Wiedziałem jednak, to znaczy tak mi się wtedy wydawało, że kiedyś mi za to podziękuje, że jeśli w takiej chwili zostawimy go w domu, to kiedyś będzie miał o to do mnie żal. Nie dałem mu więc szansy wycofać się z twarzą, nie zapytałem, czy nie wolałby zostać, wzięliśmy łopaty, tramwajem pojechaliśmy do parku Ujazdowskiego, tam jakiś oficer przydzielił nas do odcinka kopania rowów, mających służyć za schronienie przechodniom na wypadek ataku lotniczego, mama więc kopała, my z Danielem pchaliśmy razem jedną taczkę, każdy z nas trzymał po jednym uchwycie, wysypywaliśmy ziemię tam, gdzie kazano, i udzielił nam się nastrój wspólnej sprawy, wspólnego, szlachetnego wysiłku. Ktoś klepnął mnie albo Daniela z uznaniem po plecach, ktoś się ucieszył, że tak ładnie chłopcy pracują, ktoś dał kubek wody, kto inny jabłko.
– Dziękuję, że jest pani po naszej stronie. Kto by pomyślał, że Żydzi będą tak dobrze i ciężko pracować – powiedziała do mamy jakaś elegancka, chociaż wybrudzona ziemią pani, kiedy mama ładowała ziemię do naszej taczki.
Mama warknęła do niej wtedy, że nie jest po niczyjej stronie, tylko po swojej, co pasowałoby lepiej do ojca niż do niej, ale rzeczywiście, Żydzi i Polacy kopali te rowy ramię w ramię i z jakiegoś powodu nikt nam nie dokuczał, nawet jeśli obok siebie pracowali żydowski tragarz i polski student, którzy jeszcze miesiąc wcześniej tłukli się w Ogrodzie Saskim. Jakby nagle cały ocean polskiego antysemityzmu na chwilę czarodziejsko zniknął od tego wspólnego kopania rowów, w których niczym w gotowych mogiłach przechodnie będą mogli się chować przed niemieckimi bombami.
Ojca więc nie było, bo był w pułku, zajęty swoimi sprawami, jak to on, przez całe jego głupie, zepsute, złe życie. Do żadnej Rumunii oczywiście nie pojechaliśmy. Kiedy przyszli zarekwirować nam samochody na potrzeby wojska, mama ojcowskiego chryslera oddała bez protestu, chociaż ojciec wystarał się o jakieś papiery, które przed tym rekwirowaniem miały bronić. Mama jednak nie zamierzała ich używać.
– Bardzo dobrze się jeździ tramwajem – powiedziała i oddała kluczyki panom oficerom, którzy dziękowali uroczyście i dziarsko obiecywali zwrócić samochód nieuszkodzony, kiedy już przejadą się nim w defiladzie po Unter den Linden w Berlinie.
Mama wtedy kazała im iść do diabła z tym samochodem i ich defiladami. Wteraz wiem, że chrysler zamiast do Berlina pojechał do Rumunii, gdzie panowie oficerowie sprzedali go za dobre pieniądze, które wydatnie pomogły im na dalszej drodze życia. Brązowy buick ojca, którym przed wojną jeździła mama, zarejestrowany był na pewnego chłopa analfabetę z Raszyna, pewnie już go u niego szukali, ale oczywiście nie znaleźli, bo stał schowany u nas w szopie za domem, przygotowany na wszelki wypadek, gdyby trzeba było uciekać, ale więcej jakoś nie było okazji nim jeździć.
We wtorek więc kopaliśmy rowy, w środę mama oddała oficerom ojcowskiego, czerwonego chryslera, w czwartek wieczorem grałem z Danielem w szachy, Daniel oczywiście wygrał wszystkie pięć partii, potem słuchaliśmy radia, na kolację były naleśniki z dżemem, w piątek miała być szkoła, ale zaczęła się wojna.
Obudziły nas odległe wybuchy, potem się okazało, że to Niemcy zbombardowali Okęcie i Rakowiec. Mama i Daniel martwili się o ojca, a ja nie, bo ojciec nie martwił się o nas i uważałem wtedy,