Słyszeli o Szapirze również Szmul Lubawer i Janusz Mączewski z Otwocka. Pobożny Lubawer aż wzdrygnął się na to wstrętne mu nazwisko: Szapiro był dlań kimś gorszym nawet od najgorszego z gojów, Żydem, który wyparł się religii, tradycji i wszystkiego co święte.
W pułku prowadzona była koszerna kuchnia dla żydowskich żołnierzy: strzelec Lubawer ze zgrozą patrzył więc, jak na przywitanie plutonowy Szapiro zamiast udać się do tej kuchni, sięga po talerz grochówki, w której pływają kawałki mięsa ewidentnie świńskiego i zaczyna wcinać grochówkę bezwstydnie i ze smakiem.
Osiemnastoletniemu Mączewskiemu na widok Szapiry świat się zawalił. Właśnie zdał maturę, zamierzał rozpocząć studia na Politechnice Warszawskiej, wstąpił niedawno do Młodzieży Wszechpolskiej, w styczniu uczestniczył nawet w pogrzebie Dmowskiego, a teraz miał służyć pod rozkazami nie tylko jakiegoś tam Żyda, ale najstraszniejszego z Żydów, takiego, którego nie tylko się brzydził, ale jeszcze się bał. Wbił więc wzrok w zawartość swojej menażki, jadł dalej powoli, pełen myśli ponurych i najgorszych przeczuć.
Strzelec Józef Bania rodem z Dzierzgowa w przasnyskim powiecie nigdy nie słyszał o żadnym Szapirze i słyszeć nie chciał, bo jedyne, czego chciał, to aby go czym prędzej z tej wojny do domu puścili, żeby przynajmniej na dożynki wrócić, martwił się zaś tym, czy jego ojcowskiego konia, co to go do wojska razem z nim, Józefem, zabrali, po wojnie do gospodarstwa ojcowskiego Polska odda, czy też konik, o ileż lepszy od mierzynka Marchewy, pójdzie na zmarnowanie. Swoim ewentualnym zmarnowaniem martwił się o wiele mniej niż końskim, bo ludzi w Dzierzgowie nigdy nie brakowało.
Ojciec mój, patrząc na tych ponurych raczej wojaków, oczywiście nic o nich nie wiedział i niespecjalnie go też to, kim są, skąd pochodzą i co mogą o nim myśleć, interesowało. Od sierżanta szefa kompanii wyfasował potrzebne mu poza mundurem wyposażenie, oczywiście nie obyło się bez gderania na to, co to za żołnierz przychodzi w swoim mundurze, ale tak już z moim ojcem było. Mój ojciec robił rzeczy po swojemu. Bo mógł i chciał.
Wyfasował więc tornister, w nim koc, płaszcz, płachtę namiotową, menażkę, zapasową koszulę, onuce, ręcznik, chustkę do nosa, sznurowadła zapasowe, troki, przyrządy do czyszczenia broni, żelazną rację żywności, suchary, przybory do szycia i sztućce, chlebak, w chlebaku zaś sól, manierkę, chleb, mydło, do tego dwie podwójne ładownice na pas, bagnet z żabką, łopatkę, nieśmiertelnik, opatrunek osobisty, karabinek wz. 29 i sześćdziesiąt nabojów i oprócz tego standardowego zestawu, jako dowódca karabinu dostał jeszcze busolę.
Na swój osobisty karabinek popatrzył z zadowoleniem: był to przyzwoity, celny mauzer z Radomia, polskiej produkcji, o wiele lepszy od francuskiego berthiera, z którym przesłużył większość ostatniej wojny, nie mówiąc już o jednostrzałowym austriackim werndlu, jaki wręczono mu razem z pięcioma nabojami, kiedy się w 1919 roku zaciągnął po raz pierwszy. Zapewne dlatego, że spodziewano się, iż tchórzliwy Żydek przy pierwszej okazji porzuci ten karabin albo przejdzie z nim na stronę bolszewików.
Teraz wrócił więc do swojego pododdziału, dojadł resztę zupy i zajął się przeglądem wyposażenia cekaemu, skontrolował wodnik, taśmy, celownik kątowy do ognia pośredniego, sprawdził podstawę i uprząż na mierzynku, o piętnastej zaś dowódca pułku, pułkownik Sosabowski zarządził pogotowie marszowe i krzątanina wcześniej już nerwowa stała się zupełnie szaleńcza.
Dowódca plutonu, podporucznik Jelenta miotał się jak oszalały, bo gdzieś zniknął jego zastępca, sierżant Zadrożny i ciągle nie było koni do biedek amunicyjnych plutonu. Porucznik zabrał więc ze sobą Szapirę, którego znał z ćwiczeń, i poszedł zrobić awanturę kwatermistrzowi.
– Czy ja sam mam te biedki ciągnąć, do kurwy niemytej? – wrzeszczał podporucznik do kwatermistrza, kapitana Adolfa Miecznickiego, który akurat załatwiał sprawy w punkcie mobilizacyjnym drugiego batalionu, nie bacząc, że wrzeszczy tak do starszego stopniem. Uznał, że skoro nie słyszy go dowódca, to łatwo użyć może tej naturalnej przewagi, jaką ma zawodowy oficer nad oficerem rezerwy, nawet wyższym stopniem.
Pułkowy kwatermistrz był łysym Żydem, równie zażywnym, co zasymilowanym, w cywilu adwokatem, teraz zaś kapitanem rezerwy właśnie, jednym z dwóch oficerów pochodzenia żydowskiego w całym pułku. Drugim był podporucznik Zelnik Rotman, dowódca plutonu moździerzy w pierwszym batalionie, który jako fanatyczny bundysta asymilantem Miecznickim gardził i w ogóle nie chciał go znać, a potem poległ.
Miecznicki w końcu na wrzaski Jelenty odpowiedział swoim wrzaskiem, mimo że był doń nieskory, i kiedy już obaj się nawrzeszczeli, to mierzyny do biedek nagle się znalazły, przyprowadził je jakiś zagubiony razem z nimi woźnica i podporucznik Jelenta odszedł z powrotem do plutonu, konie prowadząc własnoręcznie, co mogło uwłaczać jego oficerskiemu autorytetowi i uwłaczało, ale Jelencie za bardzo się spieszyło, bo zaraz mogli trąbić na wymarsz. Mojemu ojcu kazał zostać przy kwatermistrzu, aż się znajdzie Jelenty zastępca. Ojciec więc usiadł na jaszczu artyleryjskim, którego wcale tu być nie powinno, ponieważ bezwzględnie powinien się znajdować w miejscu, w którym mobilizował się pułkowy pluton armat piechoty, nie zaś w kompanii ciężkich karabinów maszynowych i moździerzy drugiego batalionu, ale mimo że nie powinno go być, to jednak był, więc ojciec po prostu na nim usiadł i z nudów popatrywał na Miecznickiego.
Ten zaś nie wyglądał na żołnierza. Był średniego wzrostu, zażywny, ale nie przesadnie otyły, nosił okrągłe okulary, dłonie i cerę miał delikatne, a czaszkę zupełnie łysą. Rysy miał bardzo semickie, co w oczach mojego ojca śmiesznie kontrastowało z tym, że mówił po polsku jak ktoś, kto bez wątpienia nie zna ani słowa w jidysz, bo w jego polszczyźnie nie było nawet śladu, powidoku żydłaczenia, mówił po polsku jak każdy bogaty goj po studiach. Mundur miał szyty na zamówienie i na miarę, maskujący niedostatki niezbyt wojskowej figury, gwiazdki na pagonach pięknie wyszyte bajorkiem, galanterię skórzaną na sobie w pierwszym gatunku, prywatny, nieduży pistolet w kaburze też najlepszy, jaki dało się dostać, ośmiostrzałowy niemiecki walther pp z samonapinaniem.
Ojciec przyglądał się mu, oceniając go i szacując, jak robił to zawsze, kiedy spotkał kogoś wcześniej mu nieznanego.
„No i co – pomyślał sobie z niemądrą satysfakcją, widząc ewidentnie semickie rysy Miecznickiego, wydatne wargi i nos – jakbyś się nie zasymilował, może nawet wychrzcił, to i tak Żyda sobie z gęby nie wymyjesz”.
Kapitan rezerwy Adolf Miecznicki, aktualnie na etacie kwatermistrza dwudziestego pierwszego pułku piechoty, człowiek spokojny, ustatkowany, zamożny, w cywilu mecenas Miecznicki, posiadający utrzymywane z udanej praktyki adwokackiej samochód, mieszkanie, żonę, trzy ładne córki i buldożka francuskiego oraz dwa kosztowne hobby, łowiectwo i młodą kochankę, teraz zaś po prostu potwornie, śmiertelnie wręcz zmęczony Adolf Miecznicki usiadł na drugim jaszczu artyleryjskim, którego być tutaj nie powinno dokładnie tak samo jak pierwszego.
Był trzecią dobę na nogach, bez minuty snu i przed oczami mieniło mu się od długich kolumn z zestawieniami pobranych i wydanych mundurów, karabinów, bagnetów, onuc i butów, od klas koni taborowych, wierzchowych i mierzynów, od worków mąki i połci mięsa, nie pamiętał już, jakie kancelaryjne kwity podpisał, a jakich nie podpisał i dlaczego, napadało go co jakiś czas irracjonalne poczucie, że bez wątpienia złożeniem któregoś z podpisów zasłużył na sąd polowy i że zaraz go rozstrzelają, i teraz nagle poczuł, że ma już absolutnie dość tej mobilizacji, wojska, wojny, wozów taborowych, mundurów, rezerwistów, braku butów w średnim rozmiarze i niedoboru, onuc i zamykając się w bańce