Pod koniec 1938 roku dogadał się nawet z bojówkami Bundu, pił wódkę z samym mitycznym nieomalże towarzyszem Bernardem, jak nazywano powszechnie Bernarda Goldsteina, szefa zbrojnego ramienia Bundu, pił też wódkę z Dzięgielewskim z Akcji Socjalistycznej, bojówki PPS-u zrzeszającej chrześcijańskich robotników. Jeden i drugi patrzyli na ojca oczywiście z pewną odrazą, wisiało nad nim to słowo, unterwelt, półświatek, ani Goldstein, ani Dzięgielewski nie pozwoliliby sobie na to, by widzianymi być ze znanym bandytą i bokserem Szapirą, ale niewidziani chętnie z nim rozmawiali, zapijając tę odrazę kolejnymi kieliszkami, potrzebowali go bowiem po swojej stronie, potrzebowali mojego ojca, grozy, jaką budził, ludzi, którzy słuchali go wskutek tej dziwnej, nierozplątywalnej mieszaniny strachu i szacunku, on zaś potrzebował ich, zwłaszcza że mając lat 37 i potem 38, chciał już tylko spokoju, nie chciał już podbojów, zdobyczy i triumfu, chciał siedzieć w fotelu w swojej pięknej willi, czytać gazetę, słuchać radia, popijać piwo i nie czuć tych wszystkich namiętności, jakie dudniły mu w sercu i w duszy przez całe życie. Tak mu się przynajmniej wydawało.
I znalazł ten spokój. Przesiadywał w domu, pilnował interesów, czytał gazety i dużo rozmawiał z ludźmi znającymi się na finansach, mądrze inwestował pieniądze, nie łamał prawa, martwił się zaostrzającymi się stosunkami międzynarodowymi i perspektywą nadchodzącej wojny, pił dużo mniej, nawet trochę dał sobie spokój z babami, jadł i tył.
Po czym nagle zorientował się, że dobiega czterdziestki. Że przez dwadzieścia lat walczył i w końcu wygrał, a teraz nie wie, co ma zrobić z tą wygraną. Że patrzy na swoją żonę, na swoich synów, na swoje pieniądze, na majątek, na całe swoje życie, jakby patrzył na coś, co jest już zamknięte. Kompletne. Skończone.
Może dlatego coś, co miał w środku, coś bardzo małego, bardzo głupiego i na co dzień prawie niemego, cieszyło się z tego, że wyrusza na nadchodzącą wojnę. Oto jeszcze nie umarłeś, Jakubie Szapiro, mówił mu ten głos. Oto coś się jeszcze może wydarzyć w twoim życiu, a wydawało ci się, że już nic się nie wydarzy. Oto wszystko jeszcze przed tobą, złe i dobre.
Ojciec czuł w sobie ten prawie niewidoczny cień radości i bardzo się go wstydził. Ale czuł. Dlatego zapytał o to swojego odbicia w witrynie kawiarni, zapytał ze złością, a potem poszedł dalej i znalazł swój batalion.
Zamieszanie panowało tam potworne. Zmobilizowani właśnie żołnierze tłoczyli się przy nitowanych skrzyniach tłustych kuchni polowych, przyciągniętych tutaj na szprychowych kołach przez zabiedzone konie, przy kuchniach dymiących już ochoczo, z których optymistycznie spoglądającym w przyszłość wojakom wydawano na polepszenie nastroju obfite porcje grochówki.
Na korpusach polowych kuchni żeliwne tabliczki informowały, żeby nie rozpalać przed nalaniem wody, kotły w otworach stale zmieniać, w lesie komin opuszczać, na mostach drewnianych popielnik zamknąć, poniżej zaś podawały czas, jaki od rozpalenia minie do zagotowania wody na kawę, jak również do ugotowania innych podstawowych potraw.
Było południe i był upał, wszędzie pachniało kuchennym dymem, nigdy wcześniej niefasowane mundury wprost z magazynów czuć było naftaliną, a juchtową skórą nowe trzewiki, nerwowo dopasowywane przez spodziewających się forsownych marszów piechurów, przede wszystkim zaś śmierdziało końmi, ich potem i gównem, bo koni w pułku piechoty było niewiele mniej niż w kawaleryjskim. Przeprowadzano dziesiątki tych taborowych rumaków i mierzynów z jednego miejsca na drugie, na pozór bezładnie, przeganiano, zaprzęgano do biedek, taczanek i wozów i jakoś powoli, już na oczach mojego ojca, ta bezładna masa sprzętu, ludzi, koni i materiałów układała się według organizacyjnych schematów, z ich pracowicie wyrysowanymi na papierze trójkątami, kwadracikami i kółeczkami, z krzyżykiem, bez krzyżyka, z przekreśleniem i dziesiątkami innych symboli, a w tych schematach plutony składają się w kompanie, kompanie w bataliony, bataliony w pułki, wszystko rozwija ze stanu pokojowego do wojennego, obudowuje się jeszcze pułkową infrastrukturą, szewcami i krawcami, kucharzami i weterynarzami, rymarzami i telefonistami z rolkami cienkiego drutu, kapelanem, lekarzem i zbrojmistrzem, dwukołowymi biedkami, taczankami, wozami taborowymi, bryczkami, armatami pułkowej artylerii i przeciwpancernymi boforsami, batalionowymi cekaemami i moździerzami, kompanijnymi granatnikami, radiostacjami i całą resztą.
Miejsce mojego ojca w tym powoli porządkującym się chaosie, pełnym krzyków, bieganiny, końskiego rżenia i zagubionych szeregowych bez munduru i przydziału, było określone bardzo precyzyjnie. Ojciec mój, plutonowy Jakub Szapiro, był karabinowym trzeciego karabinu maszynowego w drugim plutonie kompanii ciężkich karabinów maszynowych i broni towarzyszącej drugiego batalionu dwudziestego pierwszego pułku piechoty Wojska Polskiego, noszącego zaszczytne miano „Dzieci Warszawy”.
Jako karabinowego w stopniu plutonowego ojca mojego zadaniem nie było bynajmniej strzelać samemu z karabinu. Tym zajmował się celowniczy. Ojciec mój dowodził tym najmniejszym w wojskowej strukturze pododdziałem, który w kompanii ciężkich karabinów maszynowych każdego pułku wojska polskiego nosił miano karabinu właśnie, będąc w kompanii ciężkich karabinów maszynowych ekwiwalentem drużyny lub plutonu, jak z kolei nazywano najmniejszy pododdział w kompanii strzeleckiej albo sekcji, jak zwano ją w kawalerii.
Będąc karabinowym w stopniu plutonowego, ojciec mój dowodził zaraz po nim w hierarchii oddziału stojącym celowniczym, kapralem Andrzejem Głowackim, w cywilu praskim szewcem, którego zadaniem było strzelać z ciężkiego karabinu maszynowego wzór 30, dalej taśmowym, starszym strzelcem Jerzym Kawulskim, lat dwadzieścia cztery, w cywilu krzepkim kamieniarzem, również z Pragi, który zajmował się pilnowaniem tego, by taśma amunicyjna równo wchodziła do cekaemu, pozwalając jego mechanizmom bez pudła wyłuskiwać z niej kolejne naboje i następnie żwawo odstrzeliwać je ku chwale Ojczyzny, wrogom zaś na pohybel, a prócz tego w jego gestii leżało to, by przy ciężkim karabinie maszynowym były zawsze co najmniej dwie skrzynki amunicji, żeby właściwa była proporcja amunicji zataśmowanej do tej przenoszonej luzem i tym podobne małe starania o jak najsprawniejsze działanie tej wielce udatnej maszynki do zabijania.
To jednak nie wszyscy ludzie, którymi dowodził mój ojciec, bo całkiem liczna była pula żyć ludzkich, które Rzeczpospolita Polska powierzyła ojcu mojemu, aby używał ich ku jej pożytkowi. Po taśmowym następował pomocniczy, strzelec Jan Brzoza, lat dziewiętnaście, uzbrojony teraz w karabinek z bagnetem, ociężały robotnik z Woli, którego zadaniem była obserwacja przedpola i funkcjonowanie jako łącznik karabinowego, dalej dwaj amunicyjni, strzelec Janusz Mączewski, lat osiemnaście, i starszy strzelec Szmul Lubawer, lat trzydzieści dwa, obaj z Otwocka, obaj zbrojni w karabinki z bagnetami, z zawodu odpowiednio maturzysta i kupiec, i na koniec woźnica, na pierwszy rzut oka tępy chłop spod Mławy, strzelec Józef Bania, który jednak pod swą powierzchowną tępotą skrywał serce wrażliwe i czułe, na plecach niósł karabinek, zaś pod swą opieką miał dwukołową biedkę, na której przewożony był wspomniany wyżej pomalowany na oliwkowozielony kolor, polskiej produkcji cekaem wzór 30, z kryjącą lufę pękatą wodną chłodnicą. Opiekował się Bania również ciągnącym biedkę mierzynem, wątłym, chuderlawym konikiem gniadej maści, niewiele większym od osła i podobnie jak osioł tępym. Mierzynek nosił imię Marchew i cała obsługa karabinu od razu Marchewę pokochała gorącą miłością.
Wszyscy spotkali się na rogu Leśnej i Gdańskiej na Marymoncie, gdzie do stanu wojennego mobilizował się drugi batalion. Mojego ojca do pododdziału