– Moje odczucia są nieistotne – stwierdza Reed.
– Dla mnie są istotne.
Reed kręci głową i najwyraźniej nie może się powstrzymać przed wtrąceniem swoich trzech groszy.
– To porywacz, panno Ruiz, a do tego morderca i gwałciciel. On cię nie uratował. On cię ponownie złapał. Istnieje ogromna różnica między jednym a drugim. Zastanawiałaś się, czy nie cierpisz przypadkiem na syndrom sztokholmski? Jeśli nie, to nie wiem, co skłania cię ku temu, by go bronić.
Oczy zachodzą mi mgłą.
– Faktycznie wiele można o nim powiedzieć – mówię chrapliwym głosem, a moje usta drżą pod wpływem siły mojego smutku. – Ale z pewnością nie wszystko znalazło się w twoim pieprzonym raporcie. – Mrugam, a potem rzucam w stronę agenta Reeda groźne spojrzenie. – To motocykliści próbowali mnie zgwałcić. To ci bandyci prawie pobili mnie na śmierć! Gdyby Caleb ich nie powstrzymał, pewnie już bym nie żyła.
– Czy to nie on ich zabił? – dopytuje Reed.
Biorę głęboki wdech i odchylam się na krześle, ocierając łzy z twarzy.
– A skąd mam wiedzieć? – Wzruszam ramionami. – Przecież byłam nieprzytomna.
– Nie próbuję bronić tych mężczyzn po tym, co ci zrobili. Zwłaszcza jeśli faktycznie stało się to tak, jak opowiadałaś.
– Sugerujesz, że mogło być inaczej?
Reed wzdycha zniecierpliwiony.
– Tego nie powiedziałem. Interesuje mnie tylko i wyłącznie prawda. – Na dłuższą chwilę zapada cisza, oboje w tym czasie próbujemy na nowo odzyskać panowanie nad sobą. – Wspomniałaś o aukcji. Na kiedy jest zaplanowana?
– Caleb powiedział, że odbędzie się mniej więcej za tydzień.
– A gdzie?
– Nie wiem. Gdzieś w Pakistanie.
Reed szybko atakuje mnie kolejnymi pytaniami. Nie mam innego wyjścia, jak odpowiadać na nie równie szybko. Nie chcę, by moje milczenie uznał za odpowiedź. A tym bardziej nie chcę, by chwilę zawahania uznał za moment knucia kłamstwa. Choć knuję.
– Czyli zdaniem Caleba i Muhammada Rafiqa, niejaki Demitri Balk, znany też jako Vladek Rostrovich, powinien pojawić się na aukcji?
– Na to wygląda – odpowiadam powoli.
– Czy Rafiq też tam będzie?
– Niby skąd mam wiedzieć?
– Czy Caleb tam będzie?
– Caleb nie żyje! – Walę pięścią w stół. – Ile razy mam to powtarzać?
Reed odchyla się na krześle, nieprzekonany.
– Jak zginął?
– Już mówiłam!
– Powiedz jeszcze raz.
– Pierdol się!
– Czyją krew miałaś na ubraniach, gdy cię aresztowano?
– Jego.
– Jak się tam dostała?
Pochyla się w moją stronę.
– Mówiłam! Umarł w moich ramionach, do cholery.
– Bardzo to romantyczne. Kto go zabił?
Skaczę na równe nogi i odrzucam krzesło do tyłu, trafiając w inny stolik, z którego spadają przybory do rysowania.
– Przestań mnie o to pytać! Już ci wszystko opowiedziałam.
Reed wstaje szybko i przechodzi na drugą stronę naszego stolika. Nim zdążę w ogóle zareagować, a co dopiero mówić o ucieczce, on już przyciska mnie twarzą do blatu i łapie ręce z tyłu. Czuję zimno kajdanek, gdy zapina je na moich nadgarstkach. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam była prosić o zostanie z nim sam na sam. Nikt nas nie ogląda, więc w razie czego to tylko słowo przeciwko słowu.
Walczę, ale on przytrzymuje mnie bez wysiłku. Wyraźnie widać, że to dla niego nie pierwszyzna. Caleb byłby pod wrażeniem. Ja nie bardzo.
– Odpieprz się, palancie!
Odpowiada mi głosem spokojnym, ale władczym:
– Puszczę cię, gdy się uspokoisz. Nie lubię, gdy ktoś mi grozi, panno Ruiz.
– Ja wcale… – zaczęłam, ale mi przerwał.
– Nie możesz rzucać meblami. Uznaję to za groźbę.
Jestem wściekła! Jednak agent przemawia do mnie z takim spokojem i opanowaniem. Rozumiem, że jeśli nie przestanę się buntować, on może mnie tak trzymać całą wieczność. Kusi mnie, żeby to sprawdzić, ale mimo to rozluźniam napięte mięśnie. Tej walki nie jestem w stanie wygrać.
Reed puszcza mnie stopniowo – im jestem spokojniejsza, tym większy daje mi luz i po chwili jestem już całkiem wolna. Staję obok niego i widzę, że znacznie mnie przewyższa; nie sięgam mu nawet do ramienia, więc muszę odchylić mocno głowę, żeby rzucić mu groźne spojrzenie.
– Jeśli na mnie spluniesz, nie spodoba ci się moja reakcja – powiedział bardzo poważnie, ale dostrzegłam na jego twarzy cień uśmiechu. Caleb.
– A co z tym, o co prosiłam? – szepczę, korzystając z naszej chwilowej bliskości. Nie jestem nawet w połowie tak zraniona jak kiedyś i wiem doskonale, czego tacy mężczyźni jak on, mężczyźni dzierżący władzę, chcą od takich ładnych dziewczyn jak ja. Kołyszę biodrami w jego stronę, udając, że zrobiłam to zupełnie przypadkiem.
Marszczy brwi i patrzy na mnie dziwnie. Powoli kładzie mi ręce na ramionach. Są ciepłe. Zastanawiam się, czy jego usta też. Oblizuję wargę, a on wodzi wzrokiem po moim języku. Przypomina mi. Bardzo mi go przypomina. Minęło już wiele dni, odkąd ktoś dotknął mnie tak, jak bym tego pragnęła.
Delikatnie odsuwa mnie od siebie. Najwyraźniej tylko mu praca w głowie.
– Nie mogę ci obiecać miejsca w Programie Ochrony Świadków – mówi, a potem sięga po krzesło. – To śledztwo przekracza nie tylko granicę między stanami, ale też granice państw. Ministerstwo Sprawiedliwości przygląda się w tej chwili sprawie, a decyzja zależy też od innych skomplikowanych czynników. – Stawia krzesło tam, gdzie chce, a potem patrzy na mnie. – Usiądź.
Spoglądam na nie i podnoszę skute z tyłu ręce, przebierając palcami.
– Zostawiam je. Wybacz, ale ci nie ufam.
Zmuszam się do uśmiechu tylko po to, żeby go wkurzyć.
– Niczego nie podpiszę, dopóki nie dotrzymasz obietnicy. Zawsze mogę powiedzieć, że wszystko zmyśliłam.
Podchodzi bliżej.
– Czy kłamałaś, panno Ruiz?
Jego wzrok palił jak żywy ogień. Gdyby nie fakt, że tak długo przebywałam z Calebem, pewnie zsikałabym się ze strachu jak szczeniaczek. Jednak po Calebie groźby Reeda wydawały się raczej pieszczotami.
– Sia-daj – rozkazuje nieco mniej grzecznie.
Wykonuję powoli jego polecenie, posyłając mu jednocześnie najbardziej zmysłowe spojrzenie, na jakie mnie stać. Przez cały czas nie odwraca wzroku, próbując zachować kontrolę, utrzymać władzę. Powoli się pochylam i spluwam na jego buty. Patrzę na niego, z wilgotnymi ustami, i uśmiecham się.
Jego palce oplatają mój biceps z taką siłą, że aż się krzywię. Podnosi mnie i staję na równych nogach.
– Na